Szybkie SPM: Fire Down Below - Low Desert Surf Club

avatar

Kiedy od dawna interesujesz się stonerem, słuchasz albumów takich zespołów jak Elder, 1000mods czy Sun Voyager, starasz się być na czasie z najnowszymi trackami ze stajni naprawdę dobrych niszowych tworców - i nagle słyszysz, że pewien znany prezenter radiowy z radia trójcyfrowego puszcza w swojej audycji coś, co nikt by w Polsce jakoś otwarcie nie zagrał.

Nie mam sam nic naprzeciw temu, żeby to nie ja (chociaż może o tym więcej wkrótce 😄) a moi starsi koledzy po fachu promowali taką muzykę na ogół społeczeństwa, ale jednak jak coś trafia do słuchaczy prosto z Bandcampa a sami artyści nawet o tym nie wiedzą i nie przeczuwają tego, że taki chłopak z wschodniej Polski też będzie chciał się nad tym pochylić - to poletko do dużego cash flow za odsłuchy zawsze się znajdzie (chociaż w głębi duszy jestem piratem, rly 🏴‍☠️). Ale w przypadku tych skromnych dżentelmenów z Belgii nie byłbym w stanie móc policzyć na ile by skapnęło.

Fire Down Below to formacja jak większość z całej sceny, grająca trochę nawiązując do fuzzu lat 60. i brzmień czysto dystopijno-astralnych stoner na bazie starych ampów i oryginalnych gitar. Powstały w 2005 roku zespół w maleńkim Brugge z inicjatywy Jeroena Van Troyena i trzech jego kolegów z początku grał mocno hardcorową muzę, jednak przeszli się na nieco harmonijne, psychodeliczne granie na początku drugiej dekady lat dwutysięcznych. Dziwne w tym wszystkim jest to, że pierwszą swoją płytę wydali około 10 lat temu po utworzeniu bandu - do tej pory pojawiały się niektóre nagrania z ich koncertów.

W jednym z wywiadów udzielonemu Antichrist Magazine Troyen i ekipa mówią tak:

"Pod koniec 2019 roku, chcieliśmy się zająć produkcją albumu na przyszły rok. Jednak póżniej pandemia COVID-19 nas zatrzymała. Próbowaliśmy zgodnie z ograniczeniami które nastąpiły zmienić proces jego powstawania, nagrywaliśmy go osobno w domu, ale nic z tego nie wyszło. Wiedzieliśmy, że kiedy się zamkniemy w pokojach ta cała magia pryśnie. Było wtedy sporo w nas frustracji tym, co się dzieje dookoła. W pewnym momencie zdecydowaliśmy się zaprzeć się tego i narzekać na to, ale mieliśmy w głowie postawiony za cel stworzenie pozytywnych rytmów. Stwierdziliśmy że: "jeśli nie możemy nigdzie ruszyć się z domu, to gdzie moglibyśmy się wybrać i co można byłoby zrobić?" Naszym pierwotnym celem okazała się być Kalifornia. Chodzenie po piaskach, picie piwa na plaży i jazda po autostradach, zaczęliśmy wtedy tworzyć ścieżkę dźwiękową pod taką podróż. (...)"

"Sądziliśmy, że stworzenie dla nas, dla czterech chłopaków z Ghent płyty o kalifornijskiej pustyni nie będzie miało żadnego sensu. W kontrze do tego, spróbowaliśmy nazwać tak swój album, aby oddawał tą sprzeczność. Rzecz jasna, tu nie ma nic o plażach czy pustyniach Kalifornii, to jest bardziej nasza ucieczka w ten rejon - święty rejon dla całej sceny stonerowej."

Jak widać, też chłopaki zaryzykowali dużo jeśli chodzi o brzmienie, gdyż nad masteringiem pracował Nick DiSalvo z wspomnianego wyżej Eldera. Nawet sam sznyt oddający to, co hardrockowa scena w małym kraju z niderlandzkimi korzeniami jest bardzo ustandaryzowany i modalny, że czasem prześwituje tam kreatywność, ale ona jest podyktowana tylko instynktem samych twórców, by nie udawać nic z kręgu Black Sabbath i innych klasyków (tak jak to robią niektóre zespoły ujawniając to w swych inspiracjach).

Ale żeby być słusznym, skoczmy do niektórych utworów.


Cocaine Hippo ma intro post-punkowe, ale ono jest na tyle napęcznione tym astralnym klimatem (dzięki minimalnemu wah-wah w tle). Jednak klimat pustynny jest ewidentnie grany lekko, ale to ze względu na ograniczenia jakie daje nagrywanie w studiu. W nabiciu do połowy jest dobrze, bez jakiś większych nieprzyjemności. No, i przynajmniej końcówka dosyć psychodeliczna.

Foo Fighters nagle weszło w nich samych, w anthemowym utworze California mamy tutaj progresję sinusoidalną, lecz nadal modalną bez większych niespodzianek. Dopiero zaczyna się dziać po drugiej minucie, kiedy Bert czy sam Troyen da trochę mocy ze swojego pieca. Ale mostek jest spłaszczony i taki skrycie psycho - na całe szczęście wszystko jest dobrze i wąż zaczyna zjadać własny ogon i wraca wszystko do początku.

ARP na początku czy nawet Moog wkradł się w gitarę. Tak brzmi Dune Buggy - utwór na perkusję, kwasy i krowi dzwonek. Jest on takim protometalowym lustrzanym odbiciem stonera. Dużo tej kwasowości wydziera się różnymi drogami, co nawet ma swoje uzasadnienie w doriańskim minorowym akordzie i nawet sam współudział chórków w tle dodaje stadionowości tej piosence. Ogólnie to jest taki Vertigo na sterydach z mocniejszym dysonansem gitar i masą efektów (nawet tremolo).

Tu też dopieszczone intro Here Comes The Flood zwiastujące po tej rześkiej fatamorganie dłuższą chwilę na schłodzenie się opadem deszczu - i to obfitym - robi robotę. Siedmiominutowy utwór z przygrywką mniej astralną, a dostatecznie skupioną na lekkim sonarowym, cybernetycznym podkładzie w tle prowadzącym nas do refrenu. Zadziornie wyszło, jednak przeciąganie tych chórków aż przez pół utworu nie obiecuje dobrego dźwiękowego orgazmu.


Płyta jest takim wejściem od strony samej promenady czy wzgórza czwórki gości z Ghent, próbujących rozeznać się z kalifornijskimi widokami nawet tam nie będąc.

Jest to "podróż za jeden uśmiech" ale podyktowana uczuciem, że każdy wyraz / poziom utworu z założenia ma być wiernym eskapizmem i oddaną ścieżką dźwiękową letnich wojaży po rubieżach West Coastu z tak dobrym przebiciem, że jednak gatunkowo ma być takim hołdem dla całej rzeszy artystów wychowanych na tej kulturze.

Nie mniej tak jest średnio, ale pewne te oznaki są skrupulatnie zauważalne. Jeśli spotkacie takich muzyków na trasie, to spytajcie ich jakie piwo najlepiej na pustynnej plaży wypili i dlaczego nie Old Pale?

Ocena: (7/10,5)



0
0
0.000
0 comments