Szybki SPM: The Veils - ...And Out Of The Void Came Love
Znam ten zespół od czasów, kiedy Finn Andrews wyglądał jak młody Robert Gawliński pomieszany z Tomem Chaplinem z Keane i śpiewał balladę o pewnej słodkiej Lavinii.
Następnie póżniej była "Nux Vomica", "Sun Gangs" i jakoś to poszło. Tak The Veils urzekł mnie czysto inteligenckim, nie sparciałym stylem tworzenia brzmiących niczym indie rock spod rąk wielkich wytwórni jak Warner, czy EMI.
Nowy album to czyste wydoroślenie już i tak mało znanego pewnym laikom nie odróżniających artyzmu The Flaming Lips od artyzmu takiego Aksak Maboul soundu samej grupy nowozelandzko-brytyjskiej.
Zaczyna się całkiem niewinnie, od bardzo złożonego poematu Finna o czasie:
Czas jest diabłem
czas jest skałą
czas jest zagadką
której nikt nie może jej rozwiązać
Brzmienie smyczków takiej np. Ashley Brown oraz wiolonczeli Dave'a Khana i niejakiego Liu-Yi dodaje urokowi temu nagraniu i mocno kosmiczny charakter. Już to samo mówi, że wykorzystanie muzyków sesyjnych w takim kinematycznie zadbanym utworze dodaje powiewu dosyć rozproszonej wędrówki plazmy przetaczającej się z prędkością światła. W czasie oczywiście nieoznaczonym zasadą Heisenberga.
Kolejny singiel, jakim jest No Limit Of Stars jest zarówno gwiezdną podróżą po wielu mgławicach i bezdrożach konstelacji m.in. Regulusa i Gemini. Duże wykorzystanie pianina Somi Kim, etherealne dogrywki smykami oraz całą tą orkiestracją tworzą spójną całość tworząc harmoniczny utwór o "biegnących" kometach i rozbitych częściach planetoid.
Tom Healy ze swoim Minimoogiem wprowadził niezłe, dosyć podobne do dzieł Philipa Glassa intro Undertow. W tle słyszymy dodatki samego Oberheima z pianinem i bębnami Josepha McCallum, zatomizowane w sam raz na dobrą nutę w stylu obecnego Interpolu. Niezbyt pociąga ten utwór jeśli chodzi o warstwę eteryczną rozłożonych jonów i protonów w tym stale wiercącym się jądrze, ale to nie w tym miało o to chodzić, a o lekkie (prawie ASMR-owe) brzmienie.
Ktoś tu nasłuchał się soundtracku z bluesowo-brzmiącego filmu o życiu na Dzikim Zachodzie (i zapewne to nie był "Westworld") i chciał stworzyć z drapieżną podstawką w mikrofonie stworzyć jeden brzmiący brudnie, lecz sztampowo utwór jakim jest Bullfighter (Hand of God). Mamy tu aromat mrocznej estetyki połączonej ze scenami ze współczesnych opowieści, odkłamujących mit rewolwerowca-cwaniaka gdzieś z okolic Montany z taką próbą wybicia się na stworzenie czołówki do serialu kryminalnego z tymi westernowymi wstawkami. Krótki, lecz nic nie wnoszący w odniesieniu do innych 12-barowych produktów bluesopodobnych zapełniacz, to wszystko.
Zwrócę tylko uwagę na dwie ostatnie w tej recenzji utwory, które mnie urzekły jeśli chodzi o różnorodność gatunkową, jak i powroty do dawnej formy Veilsów jaką jest młodzieżowo nastawione indie-rockowe granie:
Epoch jest takim lekkim manifestem na temat przyszłości w braku przyszłości (taki kierunek krytyki w stronę hasła "no future" pojawia się w tekście), zarówno pod względem problemów klimatycznych, nierówności społecznych jak i rozwarstwień związanych z biedą i brakiem wolnej konkurencji. To taki kid anthem nadający się do puszczenia w tle przemówień Grety Thunberg, ale to jednak kolejny żywiołowo poprawnie nagrany wytwór załogi z Londynu.
Diamonds and Coal to nie jest anglojęzyczny odpowiednik powieści Jerzego Andrzejewskiego, tylko nagły odskok samego Finna w sferę upodobań twórczością pewnego Australijczyka. Dużo dronów, formatywnie przekorny, wsadzający na miny przeciętnego słuchacza nie mającego do czynienia z orkiestrowanym popem w stylu takich grup jak Tindersticks tekst i frazy jakby podobne do tej depresyjnej, męskiej estetyki. Zespół NZ Trio pojawiający się w creditsach dodaje powiewu i rześkości sonatyczności tej piosenki, choć to trudne w ogóle kopiowanie idealnego barokowego brzmienia z wkładkami synthowymi jest uwłaszczające w skutkach, jeśli się nie dociera do tego odbiorcy, który słucha np. Koncertów Brandenburskich Bacha czy operetkowych jednoaktówek, a do fana np. muzyki filmowej, który jakoś te różnice estetyczne (albo ich brak) szybko dostrzeże.
Czy Finn Andrews na starość chciał udać Nicka Cave'a mającego na koncie bardziej melancholijne klimaty w albumach takich jak Skeleton Tree czy Ghosteen? Pewnie nie, bo on powyższy miał Blixę Bargelda i Warrena Ellisa. A Finn ma kilkudziesięciu, jak nie kilkunastu wspomagających współtwórców utworów z nowozelandzkimi młodziankami sceny, którzy walali się po albumach związanych z muzyką klasyczną, jazzem, synth-popem czy w podobnych tego typu projektach i nagle dziwnym trafem trafili na nagranie tej płyty. Młodymi, lecz skromnymi muzykami się tej luki nie zapełni. A szkoda, bo to ambitny (jeśli nie jeden z najambitniejszych) album z dojrzałym soundgroundem i niejednorodnością, która przyciąga do dalszego słuchania, bo tam jest i akcent post-punkowy, bluesowy, jakieś rozważania o wartościach, metafizyka, astronomia i sporo innych dylematów.
Nawet jakby to miał być dobry produkt, opatrzony dobrą okładką autorstwa Francesca Mazzoli (przy okazji świetnego malarza renesansowego) z dużą konwergencją co do innych reprezentantów takiego romantycznego nurtu we współczesnej muzyce alternatywnej i oddaniem tego klimatu, to jednak się ekipie Andrewsa udało. Przynajmniej w 85%. 5,3% to były tylko wprawki kosmetyczne odnoszące się do starszych wcieleń, 9% ostatnich procent to były wklejki i draperie z muzyki filmowej.
Powiem tak: Gdyby to miał być soundtrack do prequelu "The Hours" - to na pewno byłby ten trop twórczy.
Ocena: (8/10,5)