Szybki SPM: Mary Lattimore - Goodbye, Hotel Arkada
Melodyczność, eteryczność oraz łatwa instrumentacja - takimi cechami można określić instrument, który często w obrazach sakralnych czy wielkich mistrzów malarstwa jest przedstawiany wraz z latającymi cherubinami, czy królewskimi / książęcymi "pogrywaczami" lub ajolistami, grającymi pochwalne pieśni.
Tym instrumentem jest harfa. Datowany na 3000 lat p.n.e. jeden z najstarszych po bębenku wytworów sztuki muzycznej, złożony z ramy i 47 strun, metrażem osiągający nawet od jednego do sześciu metrów. Zwykle widywany w orkiestrach symfonicznych czy filharmonicznych, pełni za zadanie upiększania tła krótkich i dłuższych partytur.
Ową grą na harfie zajmuje się pewna pochodząca z Asheville kompozytorka Mary Lattimore. Jej kariera jest znana oczywiście z wkładu danego w The Valerie Project. Ale także ma na koncie różne współprace m.in. z Kurtem Ville, Jarvisem Cockerem, Julianną Barwick czy Meg Baird (którą usłyszymy w tym albumie). Od 2014 r. solowo tworzy wielobarwne kompozycje, które często są inspiracją wziętą z prostych obiektów, czy zdarzeń jakie zachwycają artystkę. W zaczynającym tą dekadę XXI wieku albumie Silver Ladders mieliśmy miks sonoryki wraz z modularnymi syntezatorami, tworząc w swoim rodzaju smutny, chociaż przenoszący nas w stronę planet Układu Słonecznego pamiętnik z czasów pandemii. Wspólny projekt Gainer powstały z industrialowym zespołem Growing dodał twórczości Mary kanwę ostrości i zadziornej mocy, która jakoś zagłuszona w tle gitary i samplera z górnoprzepustowymi filtrami była zmieszaniem lekkiej tonacji z pokrzywioną grą z nabiciem na cztery. Natomiast zeszłoroczny duet z Paulem Sukeeną letniej promenadowości dźwięków, w tle słyszeliśmy także nagrania terenowe z wybrzmieniem dzwonków czy przejazdu rowerów, będące jakby symbolem kolarskich wycieczek w nadchodzących letnich miesiącach.
Tym razem artystka odwołała się do nihilistycznej, jednak bardziej utkwionej w dysonansie pomiędzy stratą i zyskiem kanwy wziętej z pobytu w jednym z chorwackich hoteli o nazwie Arkada. Nie jest to konkretnie wyróżnione w opisie płyty, gdzie taki hotel znajdować się może, sam Google jednak podpowiada że ten hotel jest w Stari Gradzie i ponoć jest w fazie odnawiania (tak to raczej odczytuję, choć nie wiem czy to prawda).
Oddając tu pole do interpretacji samej Mary:
"Kiedy myślę o tych utworach, myślę o zwiędłych kwiatach w wazonie i ociekłych świecach. Gdy jesteś w trasie stając się przy tym coraz to starszą, wiele rzeczy się zmienia kiedy jesteś nieobecną, a ty nie możesz doświadczać ich ulotności, takich jak troska o naszą planetę, którą z powodu naszej chciwości ją tracimy czy inspirację muzyką i sztuką, kształtującą twoje życie. To pozwala przenosić się w czasie, pomagając rozwijać w sobie tę wrażliwość, przy czym pomaga nie popaść w pustkę i przygnębienie."
Jak bardzo stylistycznie taki eskapizm od nihilizmu wygląda, zaraz się przekonamy. Należy tylko wspomnieć, że przy tym albumie mamy spory udział featuringów, bo oprócz samej Mary na harfie usłyszymy jej koleżankę Meg Baird, oraz Walta McClementsa na akordeonie, Lola Tolhursta z The Cure (który będzie też miał wkrótce premierę swojego projektu) na syntezatorach, Roya Montgomery na gitarze, Matta Schuesslera na gitarze basowej, Samary Lubelski na wiolonczeli oraz Rachel Goswell jako wokalistkę.
Pierwszy, lydyjski utwór And Then He Wrapped His Wings Around Me jest esencją głosu pojawiającej się w tle Meg, a zarazem lekkim pogłosem akordeonu Walta. Harmoniczna sielanka w oczekiwaniu na upalny, letni wieczór przy śpiewie cykad i świetlików nad pałacowym ogrodem. Z wykończenia dosyć transowy, ale do rozważań nad sensem gumowej kaczki pływającej w wannie gorącej wody idealny.
Iluzoryczny, ale nieco przypominający Vangelisa ton tajemnicy i moogowego eteryzmu dodaje nam kooperacja Lola w Arrivederci. Jest to prawie suitalne brzmienie, chociaż w stylu dalekim od włoskich mistrzów liry oraz lutni. Na dodatek medytatorskie momenty przejawiają się z podnoszoną o połowę oktawą przy mostku. Niby w włoskim renesansie nie było rytmu new age, ale tu mógłbym się mylić, że tak kosmicznych aranży utworów Padovana czy da Perugii nie tworzono pod współczesne kompozycje.
Blender w blenderze - czy ta tautologia jest poprawnie wykonana? Może tekstowo nie, ale do odpłynięcia trenodyczną warstwą skali diomedyjskiej wystarczy samo dobre jej odegranie. Tu już nie mamy renesansowego new age a klasyczny ballroom pop. A gitary Roya w tym dumpingu nie było i tak słychać. Ktoś chciał upodobnić się choć trochę do wielkiego Klausa, bo końcówka przypomina mi drugą część suity Osiris z dużym naciskiem na styl cinematic.
Własna kompozycja Mary w odróżnieniu od tych dwóch pierwszych to czysta esencja powolnej muzyki drogi... a raczej rzeki. Music for Applying Shimmering Eye Shadow przechyla się wartkim nurtem przez koryta rzeczne i wyłomy, po to tylko, żeby dodać tajemniczości tego strumienia. Ale z niego też wybijają pęcherzyki wody, bo już w drugiej minucie odzywa się wysoko skalowana harfa. Tu mieliśmy usłyszeć także dzwonki (tak przynajmniej pisze w creditsach) - ale mamy bardziej tam westernowy brdzęk gitary (zapewne Matta). I jest - ale to brzmi jak dryg celesty szumiącej swoimi anielskimi melodiami zza węgła chmur o poranku.
Mamy fajny eksperyment z dumpingiem - piłeczki pingpongowe z pogłosem udające wożnicę konną nadciągającą wraz z tętentem owego konia. Nie bez powodu ten utwór nazywa się Horses, Glossy on the Hill - ponieważ to taki widok przemieszczającej się pary wokół jakiegoś ogrodu na małej wycieczce krajoznawczej, a raczej parkoznawczej. Jak widać inspiracje dworskim życiem rodem z powieści Flauberta czy Dumasa syna rozbudzają się przy słuchaniu tego przy zamkniętych oczach.
Tym bardziej, że ostatni utwór nagrany z Rachel i Samarą - czyli: Yesterday's Parties - jest epigonem wieńczącym dzieło nadającym się do pełnego odpłynięcia przy zamkniętych oczach i ciemnym pokoju. Piękno wyobrażeń o przyrodzie przy tym rośnie niesamowicie, jak zdążymy zauważyć tam łąkę kwietną przy sadzie jabłoni, gdzie wokół nich koniki polne grają swój koncert, a motyle zwinne wokół kwiatów znajdujących się na niej latają.
Dawno Mary nie miała aż tak dobrego albumu po zeszłorocznym duecie z Paulem Sukeeną. Choć to taki przypominający błogie, beztroskie lato - na zimne, chłodne noce jest to spokojna muzyka. A i parę elementów rodem z berlińskiej szkoły elektroniki, muzyki dawnej oraz filmowej się znalazło.
Jeśli ktoś ma zamiar przy tym zasnąć dobrze jak po kroplach walerianowych - (czy hydroksyzynie 😄) - na pewno się nie zawiedzie. Płyta w tym obszarze eklektyczności radzi sobie dobrze, jednak talentu samej Mary bym nie przeceniał. Granie w kwartecie jako "ta czwarta" z boku wiele daje, ale też kwestia rozszerzania swoich horyzontów w stronę nurtu mniej hermetycznego i łatwo imiennego jest narzędziem łączącym dobry sound ze szkieletem całej płyty.
Ocena: (8/10,5)