SPM #99: Jack White - No Name

avatar

To była chyba moja najdłuższa przerwa w recenzowaniu. Ale z powodu tego, że praca na produkcji i w radiu ma swoje minusy (brak czasu jest tym najgłówniejszym) to niestety przed setką SPM muszę dopiero napisać o płycie artysty, którego wręcz znam dłużej, ale także mam do tego odpowiednią bazę, by wam ją przekazać.

Tego gościa nie jest łatwo nazwać współczesnym Jimim Hendrixem, ponieważ urodził się w Detroit i nie urodził się w społeczności afroamerykańskiej jako biały chłopak, tylko w miejskiej, progresywnej (skądinąd) społeczności. Dziś natomiast mieszka z małżonką Olivią Jean w Nashville, trochę kpiąc z muzyków country, że to jest miejsce zarezerwowane tylko dla gitarzystów śpiewających o sielskim życiu. Jest w sumie jednym z gitarzystów dążących do bycia takim muzykiem do twista i bluesa, ale jego kariera wydaje się być niezupełnie przezroczysta. Urodzony w tymże Detroit, Jack ma polskie korzenie, gdyż jego mama pochodziła z Lubziny w woj. podkarpackim, a ojciec był z pochodzenia Szkotem.

Zaczynał on na początku lat 90. w The Go, mocno nastawionym na punkujące lecz bluesowe, ciemne brzmienia zespole. Zasłynął on w The White Stripes jako autor stadionowych utworów takich jak: Seven Nations Army, Hello Operator czy Sugar Never Tasted So Good. Przez 3 lata grał on wraz ze swoją pierwszą żoną Meg, do czasu spektakularnego rozwodu (tak sądzę, bo wiele się o nim mówiło) w roku 2000. Ta póżniej wybrała za narzeczonego Jacksona Smith - syna Patti i Freda Smithów (tych samych Smithów), podczas gdy Jack White poślubił brytyjską supermodelkę i piosenkarkę Karen Elson.

Następnym przystankiem po drodze w jego twórczości był The Raconteurs, znany z debiutu Broken Boy Soldiers z pamiętnym utworem Steady, as She Goes. Przez krótki czas bębnił także w The Dead Weather. Swój pierwszy solowy album Blunderbuss wydał na świat w 2012 roku i do dziś Jack obraca się w samodzielnej karierze jako showman a zarazem taki nieco autsajderski gitarowy rozbójnik z małą predyspozycją do gry na innych instrumentach.

W pełni poznałem samego Jacka po wysłuchaniu części jego wczesnej twórczości w The Go, a także po usłyszeniu wydanych przez jego Third Man Records dwóch albumów w 2022 roku. Fear of The Dawn było mieszanką takich fuzzowych klimatów z małymi rapowanymi podjazdami oraz energią rodem z starszych nagrań Hendrixa - zaś Entering Heaven Alive był takim britpopowo lekkim, melodyczniejszym albumem z elementami tegoż nashvillowskiego soundu dającego ukojenie po wysłuchaniu poprzedniej płyty. Z dwojga płyt, obie zaprezentowały nowy rozdział w twórczości White'a, ukazując w sobie czarne, zarezerwowane tylko dla afroamerykańskich muzyków rytmy a zarazem młodzieńczą, wyzwoleńczą energię z romantycznym, subtelnym odcieniem tej rockistycznej tkanki, która przewinęła się przez jego życie w formie wielu też niespełnionych kolaboracji.

Ten najnowszy album z początku został wydany jako... darmowy vinyl rozdany w kilkunastu egzemplarzach jeszcze przed swoją premierą. Sama kwestia tego, że większość utworów nie miało swoich tytułów dodawała tajemniczości tego projektu. Bill Skibbe (znany ze współpracy z zespołami m.in. Shellac, Six Organs of Admittance i The Black Keys) zajął się inżynierią dźwięku, masteringiem Bernie Grundman (wieloletni też masteringowiec singli Michaela Jacksona), Dan Manchini oraz Patrick Keeler (jego koledzy z The Raconteurs oraz The White Stripes) przygrywali mu na gitarach i bębnach, a Dominic Davis znany z innej michigańskiej grupy Greensky Bluegrass przygrywał na basie.

Skład został przed nami odkryty, czas zajrzeć we wnętrze albumu.


Gdyby Billy Gibbons sam tworzył tą kompozycję, to byłby majstersztyk. A tak Old Scratch Blues to dzieło Keelera, Davisa i White'a. Klimat ZZ Top czy Steppenwolf akurat do ogarnięcia poprzez tę ciepłą pętlę gitarową w tle, ale póżniej zaczyna się robić szaleńczo. Aż nadto szaleńczo z dodatkiem trip-hopowych organów i lekko ryczącej dynamiki ampów. Utwór do przyjęcia, choć chochliki tam rzewnie płaczą jak gitara Harrisona.

Zbawieńczy riff - tymi słowami dałoby się skwitować słowa i melodię Bless Yourself. Jednak poprzestańmy na tym, że tam szaleńczość wchodzi na wyższy level. Krótki, dwuminutowy utwór a dostajesz kopa tak jakby ktoś cię smagał kijem po twarzy. Ściana ampów była tam niepotrzebna, jednak na długość tej piosenki bym najbardziej zwalał winę. Bo tory były złe...

Odpałowy, ale festiwalowy rytm ma That's How I'm Feeling. Tam ma się dziać wszystko: wczesno post-punkowy pogłos, stonerowe ampy, głośny i pamiętliwy tekst oraz ciągłe zawodzenie White'a. Nie we wszystkim to wyszło, choć to zbyt fantazyjny utwór z hammondowskimi organami w tle. Bardzo wypaczona dynamika, ale miało być subtelnie i z małym wykopem.

They Might Be Giants nagrał w 2002 roku utwór zatytułowany Rat Patrol. Samą inspiracją do powstania It's Rough on Rats (If You're Asking) mogła być ta piosenka. Tu jednak rodeo soniczne jest uporządkowane, nabicie na cztery, plumkanie gitar i indie-rockowa mieszanka chwytów. Bez względu na to, jak na to patrzymy brzmi dosyć ciekawie. Szczury nie zjadły Popiela, a bardziej groove-funkowe porykiwania gitary zachęciły je do tańca.

Kazania sejmowe Piotra Skargi można byłoby tak zaimprowizować w formie takiego utworu, albo chociaż homilie Arcybiskupa Polaka. Nie mniej, niejaki Archbishop Harold Holmes głosem White'a ze wściekłością chroni swoją owczarnię od wszelkich niebezpieczeństw, takich jak uprawianie czarów, bawienie się w lalki voo-doo, przygodne miłości z przypadkowo poznanymi przyjaciółmi czy dziewczynami itd. - ale jak na taki długi jak na rapowy skit przystało utwór, on wyłuszcza wady samych wierzących poza swoimi.


Sam album ma pełno tych stonerowo-indie-bluesowych odcieni i jest to ewidentnie najlepsza płyta solowa Jacka jaka powstała.

Ale na resztę takich cymesów trzeba byłoby dłużej poczekać, niż tylko 2 lata od ostatnich dwóch albumów, ponieważ to nadal brzmi jak concept album. Próba stworzenia jakiegoś prawdziwie anthem rockowego albumu wyszła dosyć nienajlepiej, ale... tu się zawsze znajdą złe argumenty pod tym adresem, że za wcześnie wyszedł Jack ze swoimi kumplami ze studia i dostaliśmy niedopracowany projekt nadający się do gry na wielkich festiwalach, że mastering czasem wolniejszy - a czasem za szybki, że pamiętliwych akordów oraz dźwięków nie ma zbyt wiele. Tu zrobiono nie dla sztuki rozliczne utwory, ale dla dobrej zabawy, kierując się artyzmem na wysokim poziomie.

Ci, co znają Jacka od co najmniej okresu jego świetności w The White Stripes będą ufali, że to jest doskonałe bo nie ingeruje w to jego żona. Ale cóż z takiej twórczości, jak jest ona zlepiona z kilku standardów nie dająca piosenkom żyć swoją historią?

Ocena: (7/10,5)



0
0
0.000
0 comments