SPM #98: The Libertines - All Quiet on The Eastern Esplanade
Po The Clash i Sex Pistols, myślałem że nic w kulturze punkerskiej w zeszłym czy obecnym stuleciu mnie nie zaskoczy. Otóż gdy miałem co najmniej 5 lat, w pewnym Polskim Radiu na antenie stacji zwanej Programem III debiutował pewien londyński skład ze swoim debiutem Up The Bracket. Był to zespół pretendujący do bycia nowymi Clashami. A Carl Bârat, jak i Pete Doherty do bycia Mickiem Jonesem i Keithem Levene. Czas pokazał swoje i jakoś oni rozsławili rodzinne Margate mocnym garażowym graniem. Z początku mieli się nazywać The Bandits - ale ta nazwa miała niestety wiele wspólnego z gangsterką, niż z konkretnym fasjonistycznym szarpidructwem.
Nowa, już czwarta studyjna płyta, daje w sobie chyba wszystko co najlepsze z ostatnich ponad 20 lat istnienia Libertynów. Ogólnie znajdują się tam duże odnośniki do obecnej sytuacji Zjednoczonego Królestwa w czasie trwających wojen w Izraelu i na Ukrainie, widok uchodżców czekających na swoje wizy tuż przy tajemniczej alejce z okładki daje nam też obraz podzielonego, acz silnego etnicznie społeczeństwa. Ponieważ jak sami Carl i Pete twierdzą, że jest parę osób w ich zespole jak Joe Borrell mające korzenie wschodnie, ich spostrzeżenia na temat otwartości społecznej przybyszy z krajów ogarniętych wojnami wynikają też z tego przekonania, że na prowincji lepiej widać problemy miejskich elit widzących tylko urywek całej tej dyplomacji, zbrojeń idących za takowymi konfilktami.
Na ile jednak stylistycznie to wygląda? Bez dłużenia się w tych meandrach ulicznego życia obydwu potomków kultury bollocków (choć jest ona momentami zachwycająca) - zajrzyjmy do środka.
Banger na sam początek wsunięty w tracklistę albumu, jakim jest Run Run Run jest on mocnym akcentem płyty opisującym dawne zwyczaje grających po klubach członków zespołu, ale też różne incydenty m.in. z udziałem Pete'go podczas pewnej bójki z kokainą w tle w 2019 r. w Paryżu. Pete przyznaje z dumą, że jednak to nie pierwszy taki wyskok z posiadaniem narkotyków, dlatego jego przygody z policją krzyżuje z ciągłą ucieczką przed tłumem. A samo metrum utworu brzmi jak stare, dobre Ramones. I to się chwali.
Chłopaki porównali ten tekst utworu do utworów T.S. Eliota i Lou Reeda, a ja sądzę, że to tylko psychodeliczna faza rozwiedzionego ranczera marzącego o seksie z kilkoma kochankami na raz. Mustangs - bo o nim mowa, to nie jest w prawdzie utwór mający podtekst seksualny, ale same odczytywanie tego persyflażu jest taką abstrakcją, z której wychodzi wniosek, że Pete i Carl na pewno nikomu ze swych partnerek nie wylewali za kołnierz. Za to dawali mocno swoim kochankom kosza. Ale tu moja diagnoza jest czysto subiektywna.
Pieśń dotycząca wojny na Ukrainie pisana okiem mieszkańca Rosji nie mogącego się dogadać ze swoim kolegą z okupowanego kraju którą jest I Have a Friend, jest jakby krytyką działań państw Zachodu względem słabnącej siły po obu stronach z powodu opóżnień w dostawach broni dla Ukrainy, a ciągle podbudowywanych sił ze strony Rosjan. Pete i Carl wcielają się w sąsiadów, mających różne problemy albo raczej ich ważące koneksje. Choć sam tekst ma podłoże parodystyczne, to takowego cienia humoreski w tej parodii nie ma.
W stylu salsy hiobowe wieści na temat III wojny światowej mogą być lekko przekazywane, a przynajmniej w piosence Merry Old England - który jest odzwierciedleniem tychże problemów z okładki. Rosnąca migracja, ciągłe odsyłanie ludzi po wizy do urzędów, na dodatek łodzie z migrantami przypływające przez La Manche. Wszystko to w dosyć prowizorycznym wyznaniu Pete'a o słabej kondycji niegdyś wielkiego mocarstwa, dorabiającego się na krzywdzie niektórych poprzez kolonializm.
Liryczna strona płyty to jest Man With The Melody - rzewny, brzmiący jakby to była kompozycja Lennona wraz z Lynnem utwór, który naświetla jakąś dawną staroangielską historię, jednak na tyle na ile to jest możliwe jest to udawanie że tworzymy jakąś historię, nudząc się i dopisując na poczekaniu clou całości. Osobiście uważam to za miły, jednak niepotrzebny utwór na płycie.
Jak również Oh Shit wydaje mi się być mniej potrzebnym utworem, ale jak na chłopaków odtwarzających klimat z pierwszej płyty The Clash daje się tu widzieć chęć pisania tekstów na tzw. czuja.
Na deser załączę jeszcze opinię o Night Of The Hunter - jednym z singli promujących album, ale z fajnym motywem z "Jeziora Łabędziego" Czajkowskiego. Jeden chyba z dwóch moich ulubionych typów z tej płyty, z tekstem obśmiewających gliny (ACAB) a zarazem z popowym, miłym dla ucha refrenem.
Nie powiem, że nie znając wcześnie Libertynów, uważam tę płytę za taki retro-współczesny miszmasz. Zarówno jeśli chodzi o emocjonalność przekazu, jak i kontekst pokazujący smutne życie na Wyspach, gdzie niegdyś to anarchiści niszcząc stary porządek tak naprawdę go ratowali przed nachalnymi siłami rojalistycznego, mającego charakter państwa-demiurga konserwatyzmu. Do tego brakowało jeszcze odniesień do rodziny królewskiej z Karolem na czele.
To rekordowo krótka recenzja, ale obiecałem sobie, że to nie może czekać na Szybkie SPM. Jak na taki zespół dosyć cieszący się uznaniem w Polsce, może wydawać się, że to jest punk zaangażowany. Ale jałowe były nadzieje, że ktoś stworzy kanoniczną dla tej dekady płytę z nurtu garage-revival. Nawet jeśli tam będą smyczki i fortepian w tle. Ale ja tylko narzekam na to, że nie jest to purystycznie brzmiący garage.
A tak przy okazji, jakbyście chcieli zjeść z Petem śniadanie, uważajcie na niego. Bez krążków cebulowych z ziemniakami i jajkiem do niego nie podchodzcie.
Ocena: (6/10,5)