SPM #97: Brittany Howard - What Now?

avatar

https://media.npr.org/assets/img/2023/11/17/brittany-howard_what-now_custom-baa46a28adf8e9d6b4ffa45c9598ec5b0891c11b-s1000-c85.webp
(c) NPR / B. Howard

Kobiety w muzyce korzennej częstokroć nie wchodzą głęboko w temat swoich uczuć, albo transcendencji jak Eva Cassidy, Joni Mitchell czy inne wykonawczynie. Chociaż i tu w młodszej generacji artystek zdarzają się wyjątki.

Jedna z reprezentantek tegoż młodszego pokolenia pochodząca z Alabamy, a mieszkająca obecnie w Nashville - bohaterka dzisiejszej recenzji ma duży bagaż (nie tylko emocjonalny) naznaczony sławą w jej zespole życia jakim jest Alabama Shakes, który zdobył cztery nagrody Grammy w latach 2012 - 2015 za swój debiut (Boys & Girls, 2012) i zarazem za swoje opus magnum jakim był album "Sound & Color" (2015).

Wokalnie i gitarowo Brittany działa solowo od co najmniej swojej pierwszej płyty Jaime. Sam album był poświęcony jej młodszej siostrze, która zmarła jako nastolatka, gdy sama Brittany dorastała. Wiele nagrań z tejże płyty miało charakter obyczajowy, ale też ubrany w melodystykę lekkiego bluesowego grania miał być wspomnieniem przeżyć artystki za czasów młodości, a także komentarzem do tego, co obecnie widzi patrząc na Amerykę w epoce post-Trumpowskiej.

Soulwomen z Alabamy (jak możemy tak nazwać) cały czas zmienia swoje otoczenie. Niemal 6 lat temu nagrywała materiał do powyżej wspomnianego Jaime w małym, letnim domku w Topandze - a w czasie pandemii zamieszkała w Nashville. Jak się dowiadujemy z jej wywiadu dla NPR, do nagrywania nowego, jej w pełni autorskiego tworu wykorzystała sprzęt używany m.in. przez Prince'a. Inspiracji z górnej półki artystów soulowych czy neo-soulowych nie za wiele było, ale wsparcia jej użyczyli m.in. Nate Smith(grający we własnym ensemblu Kinfolk), Zac Cockrell, Paul Horton i No Stress - koledzy z jej zespołu AS, więc mamy tu komplet bliskich jej postaci. Oprócz tego jeszcze Lloyd Buchanan na klawiszach z Sun on Shade.

Bez wahania się rozejrzyjmy się po kolorach twórczości Brit.


Czyżby Gýorgy Ligeti pisał początek Earth Sign? Brzmi niczym Lux Æterna, ale w znikomym sensie nie oddaje takiego dosyć kameralnego charakteru jak przy intonacji na głosy. Tutaj charakterność i psychodelia rodem z Hawkwind mieszają się z sonoralną sztuką muzyki akademickiej jak u wspomnianego Ligetiego czy Ussachevskiego. Jak na utwór tytułowy wgniata w fotel i to jest początek lepszy od płyt pewnego Kendricka z Compton.

Nieco luźności, ale też dream popowo-soulowego charakteru dodaje I Don't. Tutaj nieco powiało wczesnym Childish Gambino. Barwa głosu autoironiczna, dobrze zadbana i Nate równo trzymający ślad perkusyjny. Linia basu przy 2 min. 30 sek. subtelnie przechodzi do dzwoniącego łabędzia (ach, te buddyjskie mantry) jakim jest początek What Now - utworu tytułowego.

Tamże mamy nieco kosmicznego vibe'u a'la Jamiroquai - ponieważ głos Brittany uderza w rejestry Jaya Kaya. Chropowate brzmienie linii synthów z dzikim wokalem i perkusją mocno idącą w progresywno-rockowe standardy nawet jak na takie minimalistyczne spojrzenie na muzykę soulową, jakie promuje sobą dumna Atenianka (ale nie mieszkanka greckiej polis) ma moc w takim niezrywającym się samego z siebie wątrobą i innymi trzewiami, a po prostu... przeponą. W dodatku da się przy tym podrygiwać.

Mrocznie i trip-hopowo zaczyna się natomiast Red Flags. Gospelowe odcienie głosów oraz tajemnicza inkantacja prawie nawiązująca do rytuałów etiopskich plemion jest dobrze ujęta w tym utworze, balsam uszny dają też i głosy kolegów Brit.

Przeskoczmy dwie krótkie utwory (w tym interludę z głosem pewnego działacza na rzecz pokoju), by przejść do Another Day...
tu trochę wychodzi taki groch z kapustą, a raczej kicz związany z mieszaniem avant-popu z czarnymi brzmieniami. Niby to jest dobry utwór, ale tam miesza się wszystko i po kolei nawet same wokale nie są ułożone. Takie rozsypane puzzle źle wtyknięte w środek płyty za wiele dobrego nie wnoszą.

O, losie... czyżby to tribe house?
Na takie standardy się nie porywałem, ale na taką post-dyskotekowość chyba sobie Brit nie zapracowała. Prove It To You ma taki roísinowski chód, dystyngowanie jak u M People oraz wiotki aranż jak u Disclosure. Bangerem bym tego nie nazwał, ale tu mamy przerzut formy do treści w sposób kontrastowy.


Album narracyjnie ułożony od lekkich rozterek, wariacji po zawody miłosne jakie ogarnęły duszę i serce artystki z Alabamy przez ostatnie lata jej kariery. Za mało by powiedzieć, że to jest polewka z Kendricka i Genesisa, mówiąca o tym, że: "neo-soul tak mało feministyczny, zróbmy coś z tym!" - jeśli chodzi o formę, bo ta się jakoś trzyma tylko z konstrukcją jest momentami średnio. Za dużo jednakże by powiedzieć, że to tylko kolejna przetwórcza wariacja na temat męskich odcieni root soulu.

Wydawało mi się, że to będzie materiał na szybkie wydanie SPM, ale samo robienie researchu na temat Brittany potrwałby wieki, gdybym w dniu premiery jej najnowszego albumu nie napisał o tym naprawdę dobrym concept albumie jaki powstał.

Jest tam wariackość i dzikość zmieszana z nieufnością i frustracją, wszystko to spięte w sosie nowomeksykańsko-nashwillowskim. Nie ma tam za dużo asłuchalnych utworów, co jest in plus. Co jeśli potencjał Brit na tym drugim podejściu osiądzie na doku, jak stary galeon? Niczego nie mogę przewidywać, ale te dzwony wcinające się w każdy utwór jako taki liquid transition są bardziej taoistyczne, niż hinduistyczne.

Ocena: (8/10,5)



0
0
0.000
0 comments