SPM #95: Green Day - SAVIORS

avatar

Początki roku bywają dosyć niepewne i mało atrakcyjne, jeśli chodzi o jakieś sensowne albumy, których warto byłoby zaprzęgnąć do swoich ulubionych.

Ten zespół po fali niepowodzeń związanych z tryptykiem wydanym w 2012 r. - ich albumami takimi jak: "Revolution Radio" czy "Father of All..." (przy którym nawet "St. Anger" Metallici brzmi jak rozkosz dla uszu, jeśli się zestawi oceny tego albumu z tym na RYM) sprzed 6 - 8 lat, próbuje odbić się czymś co będzie miało charakter nie punkowej opery, jak to miało miejsce przy ich największym albumie a miało zadatki na taką dzisiejszą reminiscencję dobrego pop punku z pierwszych lat XXI wieku.

Green Day - czy dla samej recenzji mogę ich nazwać Zielonoświątkowcami (bo nazwa zespołu brzmi jak koślawe tłumaczenie święta Zielonych Świątków) - bo o nich mowa, to zespół powstały w drugiej połowie lat 80. XX wieku założony przez czterech kolegów z liceum, dotychczas grający na szkolnych imprezach.

Billie Joe Armstrong jako syn muzyka jazzowego, który zginął w wypadku samochodowych gdy ten miał 10 lat, pierwsza jego gitara miała kolor nie zielony a niebieski (jeszcze bardziej mówiąc, morski co widać po zdjęciu z linka). Drugi z kolei gitarzysta Mike Dirnt wraz z Billym tworzył krótko zespół "Sweet Children" (którego EP-kę wydali już jako Green Day, jednak tą najwcześniejszą było "1,000 Hours"). Póżniej do ich składu dołączył perkusista John Kiffmeyer i tak zaczęło się kształtowanie w pełni dojrzałego zespołu, będącego coś w rodzaju amerykańskiej wersji Buzzcocks czy The Who.

Pierwszym cenionym wydawnictwem grupy był album Dookie z 1994, z tak sławetnym singlem "Welcome To Paradise". Następnie Insomniac z 1995 oraz nimrod. z 1997 roku, gdzie więcej było utartych schematów w których sami Zielonoświątkowcy się lubowali: chwytliwa melodia, średnia porcja przesterów i banalny - czasami zahaczający o standardy takich zespołów jak Aerosmith - poziom tekstu, rytmika bardziej hardrockowa niż punkowa ale ograna w pewnym broomowym sosie.

Jeśli zaświeciła wam się lampka w głowie słysząc ten singiel:

To wiedzcie, że American Idiot który był z reguły najbardziej emo punkowym albumem roku 2004, ale on nie był do końca skonstruowany jako piosenkowy bo to tak naprawdę była rock opera z zacięciem podobnym do Who's Next wspomnianych Anglików z Who, czy Tommy. Płyta debiutująca na amerykańskiej liście sprzedaży 9 października 2004 przez kilka tygodni utrzymywała się w zestawieniu najlepiej sprzedających się płyt. Same radiowe utwory jak ten powyższy, Boulevard of Broken Dreams czy Wake Me Up When September Ends (mocno wspominany przez autora recenzji jako hit lata 2005) okupowały w setce zestawieniu listy Billboardu jak najwyżej możliwe pozycje.

W najnowszym tworze ekipy z Kalifornii wiemy, że nawiązań do tych złotych czasów emo punku jest sporo, ponieważ kolor różowy i czarny łączył wszystkich fanów emotycznego, lekko cukierkowego grania pokolenia lat dwutysięcznych, gdy na fali wznoszącej były takie zespoły jak Tokio Hotel.

Ale to nie wszystko, co sama okładka czy róg tej okładki w sobie kryje.


Początek w metrum irlandzkiej pieśni, ale to utwór nazywający się The American Dream Is Killing Me. Brzmi jak Beatlesi pomieszani z Who, ale to jednak jest koktajl sporego kalibru z małym progowym momentem po środku mostka między pierwszą a drugą zwrotką. Wiadomo, że chłopakom blisko jest do marszowych rytmów ale z wokalem nie ma aż tak dużego przypału. Zwłaszcza, że to nie jest taki mocno sentymentalny utwór.

Dexter z The Offspring zapewne poddał im radę, żeby trochę tego świrniętego charakteru z ich najlepszej jak dotąd płyty jaką jest Americana pojawiło się w tej płycie. Look Ma, No Brains! jest tego przykładem. Z reguły ulotne i prześwitujące, ale też nie takie złe.

"Czy chcesz zostać moją dziewczyną?
Zabiorę cię na film, który widzieliśmy raz
"

Jakby co, to jest piosenka LGBT. Bobby Sox to jest taki mały uśmiech w stronę fanów The Smiths jeśli chodzi o tekst, bo tam odniesienia do zakopania gdzieś w ziemi i wypicia czyjeś krwi... znaczy się, pójścia na spacer cmentarną aleją (ile tu nawiązań do Adventure Time i TSA w jednej linijce, matko ×D) są czytelne, zwłaszcza dosyć jakby zaśpiewane przez chłopaka chcącego być po prostu towarzyszem tej krótkiej, bezowocnej podróży. Billie co prawda nie jest Morrisseyem, ale tekstowo jakoś się nie zrywa ze smyczy. A ponadto ten gardłowy refren zaśpiewany jak Chester z Linkin Park brzmi osobliwie, choć na krótszą metę ma także chwycącą melodię z przesterem na końcu.

Czy ja słyszę znajomy riff z jednego z utworów Pink? Poniekąd stylistycznie jest to odniesienie do jeszcze tych złotych czasów Zielonoświątkowców, ale pobrzmiewa tu i ówdzie ten póżno-zerosowy klimat. One Eyed Bastard jest zgrabnym utworem, ale z wyniosłym refrenem jak na piosenkach z The Warriors Code Dropkick Murphys.

Dilemma to nie jest wbrew pozorom cover Kelly Rowland z R. Kelly. To chyba jeden z ciekawych highlightów tej płyty. Melodyjny, choć weezerowski w barwie gitary Billego styl grania całkiem zdatnie porywa i nawet dołożone ampy ratują tam tyłek.

Bangerem zaś dla uzupełnienia nie nazwałbym 1981 jednak ma w sobie to, z czego starsi koledzy z Manchesteru mają w co drugim swoim albumie. Wspomnieniowy utwór, ale nie dosyć skoncentrowany brzmieniowo na tyle, by był jakimś stadionowym zagrzewającym do boju hymnem jakiegoś zespołu.


Mówiąc pokrótce, płyta jest zbyt długa do wyrokowania tak jak słynne Dookie. Ale to nie jest wierna kopia tego trzeciego od góry, jeśli chodzi o czołową piątkę dobrych płyt GD albumu.

Nie mniej jednak, słuchanie nie żenuje i wywołuje nawet uczucie takiej symulowanej nostalgii.

Ścieżka narracyjna poddaje nas uczuciu jak byśmy sami żyli w czasach, gdzie dorastaliśmy w epoce MTV, listów odręcznie pisanych do dziewczyn z starszych klas liceum, skateparków, randek, boisk do koszykówki, plecaków z naszywkami "punk is not dead" czy różnych zespołów, kartek i segregatorów, nowych numerów Bravo czy wielu innych rzeczy związanych z niby to niewinną młodością.

Tu wiele zawdzięcza niezmienny od dwudziestu - trzydziestu lat skład Zielonoświątkowców który może "pieprzy własny rock'n'roll", jak to opisuje Billie w jednej ze swoich piosenek ale tam czuć powietrze i chęć do wracania do starych, sprawdzonych brzmień. Aczkolwiek sukcesu wspomnianych wyżej płyt nigdy nie osiągną, przynajmniej nie w epoce, gdy ówczesny słuchacz American Idiot ma ponad czterdzieści lat.

Ocena: (6/10,5)



0
0
0.000
0 comments