SPM #94: Beirut - Hadsel
Młody chłopak ze słonecznego Santa Fe miał marzenie. Chciał odwiedzić znów Europę, a tym razem dotrzeć aż do małego miasteczka na północy Norwegii. Hadsel to gmina z siedzibą w Stokmarknes i ma wg. danych niezastąpionego WolframAlpha 8107 mieszkańców. Co stanowi 188. gminę w Norwegii pod względem rozpiętości mieszkańców na km². Gmina leżąca na wyspowym obszarze, bliska morza (jak większość norweskich gmin) gdzie najbliżej można przepłynąć m.in. na Lofoty. Znajduje się też tam leżący na południu archipelag Vesterålen, wraz z największym szczytem Møysalen wynoszącym ok. 1,2 tys. m. n.p.m. Terytorium rybackie, tam często słychać porykiwanie nadpływających wielorybów na tarło.
To tam niejaki Zach Condon od ostatniego albumu (Gallipoli) powyższej grupy, której płytę będę tu recenzować szukał inspiracji na stworzenie eklektycznej mieszanki dźwięków składających się z drobnych fraz synthowych, gitarowych a zarazem organowych (o czym więcej póżniej).
Ten zespół istnieje już dobre 17 lat i od kiedy północno-amerykańska dusza Zacha wyrosła na bardziej zbratnioną z europejskimi melodiami, dzięki sporym nawiązaniom do kultury bałkańskiej w pierwszym swoim albumie Gulag Orchestra udało się stworzyć ciekawą mieszankę kulturową, będącą czymś dziś na porządku dziennym w indie folku, a wtedy to było zarezerwowane dla zespołów czy artystów zajmujących się muzyką świata z rdzennej perspektywy jak np. The No Smoking Orchestra Emira Kusturicy czy Getachew Merkuria i jego grupy The Ex. Z tego względu, już ze zwykłego chłopaka z ambicjami wyrósł męski obieżyświat, chcący wyrosnąć na bardziej porządnego twórcę muzyki etnicznej.
W 2011 roku w wieku 25 lat supportował popularnemu wtedy zespołowi Arcade Fire. Jak przyznał w wywiadzie z The Quietus, zaczął on komponować kiedy miał 15 lat - a pierwszy album pod szyldem Beirutu wydał on gdy miał już dziewiętnaście. Natomiast sukces wtedy zawdzięczał dobrej prasie i przychylnej krytyce.
W 2015 roku jego twórczość stała się bliska głównej masie słuchaczy, gdyż singiel z jego albumu No No No stał się popularny i od tego momentu Zach zaczął bardziej tworzyć mniej artystyczną odmianę folkowego grania niż było do tej pory.
Do czasu pandemii, Zach odkrywał coraz to nowsze regiony i kultury i próbował wtłaczać do swoich utworów elementy hiszpańskie, włoskie, greckie - tworząc wielokulturową mieszankę inspirowaną każdą z nich. Kiedy natomiast zdecydował się pochylić trochę nad swoim życiem, udał się we właściwe miejsce, które tętni taką jakością dobrego slow life jakie się toczy tuż za wyspami i fiordami. Czyli do Skandynawii.
Sama lista instrumentów na tym albumie użyta w produkcji jest imponująca. Trąby, róg francuski, synthy od Wurtlizera po Moog Voyagery, pianino, zestawy perkusyjne (zwłaszcza od Casio zapewne tam jest, ale nie wiem), ukulele barytonowe, magnetofony taśmowe, pogłos, akordeon i po dwie rodzaje organów. Jedne z nich pojawią się na początku tutejszej płyty.
Ten lekki nadmiar wszystkiego świadczy tylko o wszechstronności Zacha, choć nie dowiem się, czy operuje tym wszystkim naraz, bo creditsy na Discogsie milczą o tym i piszą samego Zacha jako twórcę i odgrywającego te wszystkie partie na tym albumie.
Bez rozwadniania wody po krze - (musi tu być użyty oksymoron, bo jakoś nie może to być sztucznie pisana przez ChatGPT recenzja, a tego byście oczekiwali ×D) - zajrzymy do tych nordyckich stron Zacha.
Brzmi jak muzyka z pierwszej części "Nimfomanki" Larsa Von Triera, kiedy to grająca tam Stacy Martin wspomina swoje ekscytacje seksualne. Ale to jest bardziej użycie organów kościelnych z lokalnego kościoła w Hadsel w innym celu niż sprawianie tutaj wrażenia muzyki pod film bardziej obsceniczny. Tytułowy singiel jest poniekąd jednym z eksperymentów Zacha, jaki dokonał przeglądając użycie takowej piszczałkowej, drewnianej konstrukcji
poprzez tutoriale na YouTube. Brzmi bardziej jak takie bachowskie Ave Maria zagrane po dorycku - (jeśli chodzi o skalę) - ale z majorową rekalibracją, jeśli chodzi o aeoliańską brzmieniowość. Chórki w tle są jakby dopełnieniem, tak samo solówka na trąbce absolutnie się cieniuje (fading) z polifonicznością melodii i podkładu. Niby wkład w takie neo-barokowe brzmienie jest, ale nie jest ono zbliżone symetrycznie do twórców muzyki epoki Haendla czy Bacha. Jednak to takie otwarcie wrót małej, skandynawskiej gminy wygląda porywczo i tu zastosowanie organów jako takiego startera jest mocno podkreślone popowym aranżem.
Ciągła czwarta harmonia w tle dronowego podkładu Arctic Frost z podźwiękiem drewnianych bloczków i marakasów dodaje uczucia takiej tropikalności niż nordyckości. Ale jednak ta forma Zachowi poza wyśpiewem chórków prowadzącym do cymbałków i trąbki w mostku jest nieco adaptywna, tak jak nadejście po długiej podróży koczowniczych ludów na tereny Skandynawii.
Bajoński zwyczaj jest malować żywe krajobrazy uchodzących wód do Morza Północnego i sama nazwa utworu ma być taką rześką fantazją samą w sobie. Baion z dodatkiem ukulele i transującym rytmem z elektrycznymi organami w tle jest takim krajobrazem wyrysowanym przez nuty aeoliańskie unoszące się jak te wody nad łopotem dzikich mew.
Gdzieś w tym wyczuwam odrobinę beatlesowskości na tym albumie, a zwłaszcza na singlu jego promującym jakim był So Many Plans. Brzmi jak melodia McCartneya z dużym zaśpiewem melizmatów i to z półchórkami oraz trąbką w mostkach. Samoróbstwo jak z płyty "Revolver" powyższej czwórki z Liverpoolu ale takie nienachalne i momentami brzmiące jak leftfield pop. Ale tak trochę.
Czy można dopłynąć na Melbu bez łodzi skifflowej? Jeszcze jak, jak najbardziej. Ale tu mamy do czynienia z wyobrażeniem - a raczej wizytą Zacha w wiosce będącej poniżej poziomu uznawanego za nizinny. Więcej tu jest kwartoharmonicznego grania jak w Arctic Frost i ogólnie jest to ubogi w wrażenia słuchowe utwór. Po prostu pocztówka z małego miasteczka.
Był Melbu - teraz czas na Stokmarknes. Położone miasto na wyspie Hadseløya z kutrami i małymi wioskami rybackimi po brzegi. Tu więcej jest organów Farfisa zmiksowanych z Moogiem. Ilustracja tej wioski brzmi jak opener dobrego serialu, a zarazem jest jedna długa tercja głosowa przy końcu. Mały rodzynek, ale poniekąd smaczny.
Zanim się bardziej rozpiszę o tym albumie to tylko powiem, że Island Life jest nieco minorowym utworem, na dodatek z przełożeniem na akordeonowe outro. Muzyka medytacyjna, lecz stylistycznie niewiele się różni formą od reszty utworów.
Niemal każdy utwór z tego albumu w dowolnym fragmencie może być ciekawą ilustracją jakiegoś filmu pokazującego nizinne, nadmorskie krajobrazy. Tu mamy spokojnego, lecz optymistycznie patrzącego na świat Zacha - lecz nieco rozpaczającego o przyszłość.
Udało mu się wlać trochę europejskości, jednak ten duch chłopaka spod Nowego Meksyku w nim pozostał. Psychodeliczność, koturnowe wchodzenie na grunt muzyki ilustracyjnej i filmowej, a zarazem no-diehardowy egzotyzm - to są filary wymarzonego, upragnionego norweskiego lądu jaki sam chciałby widzieć Zach. Sentymentalne nuty i transowość łącząca afrobeatowe bębny z lo-fi popem oraz muzyką dawną, jak na klimat powoli ocieplającego się najzimniejszego regionu świata miejscami mrocznie - miejscami radośnie - a miejscami spokojnie, medytacyjnie.
Nie zmienia to faktu, że tropienie nowych dźwięków w formie ukierunkowanej na folk albumowy będzie teraz u Zacha standardem, jeśli chodzi o dalszy początek nowej formy Beirutu w zaczynającej się dopiero dekadzie.
Ocena: (7/10,5)