SPM #93: OMD - Bauhaus Staircase

avatar

Walter Gropius, wybitny architekt znany ze swoich futurystycznych projektów w 1926 roku stworzył dzieło, które miało być chwilową konstrukcją postawioną w krajobrazie średniego miasta w Saksonii-Anhalt. Wcześniej, bo w 1919 roku wraz z grupą swoich współautorów stworzył grupę, która rozsławiła koncepcję tworzenia brył szklanych, lecz nie takich wieloramiennych czy witrażowych podobnych do tych, co są w wielu póżnogotyckich świątyniach, ale prostych, utrzymanych w duchu dynamicznie rozwijającego się nurtu modernizmu. Ścierały się tam nurty nowosocjalistyczne, marksistowskie a zarazem też bardziej mało znane z rozległych kanw ideowych socjalizmu. To miało ułatwiać proletariuszom i proletariuszkom wchodzenie w tę odnawiającą się po wojnie epokę innowacji, myśli utkanej poza projektami rysowanymi na blatach stołów inżynierskich. W zasadzie ułatwiło nie tylko powyższym życie, ale całej reszty miliona istnień ludzkich, torując ścieżkę ku miniaturyzacji technologii oraz tworzenia kompatybilnych z prostym rozumowaniem interfejsów różnych urządzeń, które znamy je do dziś.

Na warsztat tego modernistycznego ruchu natrafili też artyści, tacy jak malarze: Oskar Schlemmer, Paul Klee, Wasilij Kandinsky czy Laszlo Moholy-Nagy. Z muzyków natomiast inspiracje Bauhausem czerpali (bądź czerpały): Madonna, David Bowie czy Marc Bolan. Pewna grupa mająca 45-letnie doświadczenie w kompozycji różnych syntetycznych brzmień, też jakby chciała podciągnąć się pod ten wózek zwany neofuturyzmem bauhausowskim.

W miejscowości Wirral w Merseyside (będącej ponad tysiąc metrów dalej od Dessau) na zachodzie Zjednoczonego Królestwa Andy McCluskey i Paul Humphrey stworzyli duet (mający pod sobą jeszcze zespół perkusyjny i gitarowy), który z początku grał poważną, nowofalową elektronikę. Ich pierwsza debiutancka płyta wydana dwa lata po założeniu zespołu była przepełniona minimalistyczną formą, którą zespół się wzorował przez dobre lata mniej czy bardziej. W tym samym roku wydano też drugą płytę Organization, od której europejska i światowa kariera OMD rozwinęła się na dobre, gdyż single z tej płyty takie jak Enola Gay czy The More I See You zaczęli nucić wszyscy. Od już trzeciego krążka Architecture & Morality z Joan of Arc przez całe lata 80. Orkiestranci stali się motorem nadchodzącego boomu na nową falę w Europie. Co ciekawe, wystąpili w Polsce na koncercie w 1985 r. organizowanym przez znany program Wojciecha Pijanowskiego "Jarmark" nadawany w Programie 2 TVP w czasach, gdy zachodnia kultura w PRL-u była rzadko dawkowana, ale już jak nic nie stało na przeszkodzie żeby sprowadzić m.in. Metallicę - wtedy bardzo znaną również za Żelazną Kurtyną - na pierwszy koncert pod koniec istnienia komunizmu w Polsce, to i ci panowie w bufiastych strojach z Moogiem oraz innymi syntezatorami mieli prawo się tam pojawić na otwartym festynie z okazji zakończenia lata.

Ich ostatnia płyta The Punishment of Luxury wydana 5 lat temu, miała trochę odmłodzić OMD sprowadzając go do zespołu zajmującego się klubową muzyką, wsączając tam indie-popowe melodie. Niestety, brzmiało to jak na starszych panów z syntezatorami przystało niezbyt atrakcyjnie.

Ta najnowsza według ocen innych przede mną wydanych daje radę. Nie dość, że mamy tam tematykę dotyczącą konsumpcjonizmu i szerokich odniesień do kultury brania, która wyniszcza planetę i jej powszechne zasoby - (co w "The Punishment of Luxury" mamy dotyczącą tylko stylistyki instagramowego czy facebookowego modelu życia "na pokaz" widzianego przez pryzmat mediów społecznościowych) - to i kwestie związane z kryzysem klimatycznym, brakiem naszej świadomości w korzystaniu z podstawowych źródeł i zasobów, nadmiernego komplikowania sobie dostępu do mających korzenie w umiejętnym planowaniu przestrzennym usług i budynków (jak choćby za mało przystosowań w polskiej przestrzeni publicznej starych budynków do potrzeb osób niepełnosprawnych jest tego przykładem) oraz wykluczeniem społecznym ze względu na status, dochody czy liczbę (prawdziwych czy fałszywych) znajomych.

To jest jakby album świadomościowy, z sporym potencjałem i nie tylko nawiązaniem do architektury wczesnego modernizmu, ale i brzmienia innych słynnych grup synthpopowych (kolory na okładce wskazują dużą inspirację Depeche Mode) okresu nowej fali. Mamy też tam wpisanych w creditsy Martina Coopera grającego na klawiszach pomocniczych i Stuarta Kershawa na bębnach. O paniach i panach, którzy występują w chórkach tacy jak David Watson czy Caroline England Discogs milczy, więc za specjalnie tutaj nie trzeba porywać się z researchem żeby coś więcej odkryć.

Czas przesłuchać track-by-track przynajmniej z piątkę utworów.


Jeśli ktoś z was ma wątpliwości dotyczące tego, czy OMD celowo nie użył częściowo inspiracji z Depeszów czy z Alphaville w swej płycie, warto przesłuchać tytułowy singiel z tej płyty, by dowiedzieć się czy to prawda. Kosmiczne racki oraz bębny ustawione na cztery. Nie mniej to dojrzały przykład żywej elektroniki, całkiem przyjemny i nawet momentami lepszy od produkcji śp. Andy'ego Fletchera (w niczym nie umniejszając).

Taneczniak musiał się pojawić jako drugi w kolejce. Anthropocene to dyskotekowy numer z ciężkim przesłaniem dotyczącym przeludnienia Ziemi, z odniesieniem do obecnego kryzysu klimatycznego i opadających ciągle lodowców i lądolodów (m.in. na Antarktyce). Vocoder w głosie panien mówiących o obecnej epoce przeraża niemal niż głos WALL-E. Tak smutny utwór może stać się bangerem.

Powrót do epoki z czasów So In Love z sztucznymi wiolonczelami w tle i klimatem wczesnych lat 2000. daje nam utwór Look At You Now. Miłosny utwór z banalną melodią, ale tu chyba fani brzmienia a'la italo disco będą zadowoleni. No, i wesele z tym utworem może się dobrze wspominać. :)

Utwór autorstwa Andy'ego G.E.M. jako taka osobista rewizja ciągłych bolączek w życiu brzmi dosyć nijako, tak jakby tu zmieszać Paula McCartneya z okresu albumu Ram z Jeanem Michelem-Jarre i masą Orbitronów oraz sekwencerów. Najsłabiej zrobiony utwór bez morału, ale nawet i tu melodia ratuje tyłek.

Kiedy ukomercjalizował się OMD w robieniu noworomantycznych brzmień tak jak Jefferson Airplane musiał zmienić się w Jefferson Starship na fali zmian na rynku muzycznym, tak im te noworomantyczne numery lepiej chodzą. When We Started to przykład takowego, choć krótkiego numeru. Opowieść o tym, że coś co nas spotyka szybko do nas nie wraca. Ciche wyznanie skryte pod ścianą modułów i arpów. Na tym, jak na Veruschce mógłby słynny Gigi ze Sieny zawiesić ucho i zrobić fajny, taneczny remix.


Ci, którzy bardziej wychowywali się na starym KOMBI czy nowym KOMBII polubią bardziej pierwowzór tychże formacji, który nadał kształt syntezatorowemu brzmieniu całych lat 80. - możliwe, że nawet młodsi słuchacze znajdą coś dla siebie.

Po prostu ci dwaj panowie mają dryg do melodii, który musi być odpowiednio wykorzystany, by spełnić warunek jak najbardziej przyjemnej fascynacji ze słuchania. Odrobione sprzed 5 lat lekcje okazują się dawać powiew tego starego z tym nowszym, który w porównaniu z pozostałymi powrotami tego roku (w tym także nowych Stonesów) ma wiele ciekawych kompozycji do zaprezentowania.

Nie każdy lubi ambient, czy euro house nawet podany chociaż w tak lekkiej i przystępnej formie prawie godzinnego albumu. Tu jednak warto dać szansę.

Ocena: (7/10,5)



0
0
0.000
0 comments