SPM #90: julek ploski - Hotel *****
Lynchowskie stygmaty, dancestepowe wariacje grane na bazie rozerotyzowanych opowiadań Schulza, borgesowskie ukrywanie nieznajomego połączone z definicją niebywalności oraz przypadkowe sample wybijane do rytmu salsy.
To charakter płyty, jaki wykuł sobie tajemniczy producent współpracujący z kolektywem BAS julek ploski. Sam on swoje kompozycje określa "euro-trance’owo-gabberowym rejwem" z dodatkiem nagrań terenowych oraz z lekko hyperpopowym zacięciem, znanym bardziej z berlińskiej sceny electro. Od 2018 r. kiedy to ukazała się jego debiutancka EP-ka Tesco - (kiedy jeszcze sama sieć sklepów funkcjonowała w Polsce, signum temporis) - Julek obmyślał coraz to fantasmagoryczne, schodzące w świat internetowych memów, pogawędek na dawnych komunikatorach jak GG czy Tlen, gier MMORPG czy strzelanek, oraz kultury anime kanwy, na których jego twórczość jako producenta niektórych albumów z BAS-em będzie mocno oparta. Jak dodamy do tego wpływy ambientu i to, że na polskich scenach klubowych (w tym także na festiwalach jak Unsound czy OFF) się ta kanwowa sfera przyjmie, to jednak będzie ono energicznie prężonym polem w którym kiełkować będą się bozony tej hyperpowości oraz gluony randomowo wrzucanych z konsonatywną precyzją ścieżek synthowych i sonorycznością rodem z soundtracków do m.in. Twin Peaks czy Yellowjackets.
Póżniejsze rzeczy to będą m.in. wydany split z Faxadą nagrany w formie improwizowanego utworu Un'ampia collezione di lettere del campo di concentramento, album śpie z 2019 r. oraz nagrany dla oficyny Pointless Geometry pandemiczny human sapiens.
Ten obecny album ma więcej autorskich, często ocierających się o post-internetowe klimaty rytmów i niekiedy jest taką definicją odpoczywania w tajemniczym hotelu, takim powiedzmy nieznanym kilkugwiazdkowym nad bliżej nieokreśloną przestrzenią (nad morzem, jeziorem czy nawet jakąś kopalnią) w bliżej nieokreślonych warunkach czy komforcie obsługi.
Reminiscencje wyjazdów nad morze do miejscowości takich jak Kołobrzeg, Ustka czy Mielno za czasów młodości samego Julka być może zaowocowały takimi pomysłami na płytę, bo zwykle w takich hotelach obsługa jest jaka jest, dająca pewien komfort obsługi, "ekskluzywne" warunki do zapoznania się z lokalnym folklorem, ze straganami pełnymi chińszczyzny i podrabianej odzieży (często wypieranymi przez outlety różnych znanych w Polsce marek modowych), dostępnością do plaży gdzie kręci się co trzeci turysta ze swoim parawanem i co drugi krzykacz obwieszczający sprzedaż popcornu czy lodów, imprezami z dużą ilością tanecznej muzyki (często słabej) czy karaoke z przygodnymi turystami, którzy zapijając jedną szklankę za drugą próbują wypróbować swoje umiejętności wokalne na cierpliwych / niecierpliwych ciałach i umysłach samych odwiedzających te kurorty i z temperaturą wody w morzu poniżej średniej temperatury powietrza, tak że ledwo co można tam znaleźć muszelki czy bursztyny.
Ale czy te wątki przejawiają się w takich wspomnieniach z wczasów, kiedy to beztroska dziecięca dodaje trochę kolorów, podczas gdy u dorosłych to tylko zwykły wyjazd urlopowy jak każdy inny? To już jest ocena indywidualna. Nie mniej filmowości tychże dźwięków jest sporo.
Oprócz Julka w tym albumie usłyszymy niejaką Natalie Schchepanskye Erotic Pleasure, Keitha Rankina znanego pod szyldem Giant Claw oraz galena tiptona.
Post-kinematyczny skład w post-internetowym albumie.
Czy sensowny? Sprawdżmy.
Początek pierwszej części Main Theme brzmi jakby fragment carpenterowskiego soundtracku do jednego z jego horrorów. Jest tam pozytywka podbita synthowym wybrzmieniem, wychodzący spod węgła kinematyczny doom sound z sztucznymi trąbami, na końcu uzupełniający euro-rack w tle. Fiksacja trochę podobna do spotkania gdzieś w zalewie czy nad jeziorem czającego się dmuchanego rekina pewnego siedmiolatka bawiącego się z jego rodziną w pobliżu. W sumie to mogłoby robić spore wrażenie, gdyby ta scena byłaby post-produkcyjnie czymś opakowana.
Braggowy rytm i transujące skrzypcowe suity. Utwór nagrany z Natalią Tajemnica wydaje się być przewrotną adaptacją jakiegoś psychologicznego filmu bliskiemu "Oknu na podwórze" Hitchcocka. Czuć indyjskie bramistyczne ukąszenie, a zarazem folkowy zaśpiew. Taki niewysłowiony, powolny trans w którym wszystko może się zdarzyć (szczególnie jak bawimy się latawcem tuż przy brzegu morza w czasie burzy).
hometown dj wydaje się być etiudą łączącą sobie wonky-popowe rytmy z podjazdem hyperpopowym na ¾, mającą w sobie tyle smaku, co lody kupione gdzieś w starym food trucku przy skwerku, po którym chodzą tylko mewy i bociany oraz wydobywające się wydmy. Niby pamiętające okres dzieciństwa po których się spacerowało, ale lekko usypiające i zamierające wraz z pierwszym blichtrem księżyca.
Dynamicznie narastające tempo i konfuzyjna hyperpopowość do rangi maksimum każe mi twierdzić, że julek dużo nasłuchał się Iglooghosta i chciał mieć na swoim albumie kawałek mocno nawiązujący do jego Neo Wax Bloom. W taki sposób powstał New York, Poland - utwór denerwujący swoją hyperpopowością od pierwszej sekundy. To jest sensu stricto same biedne wcielenie Igloo, bo pozbawione sampli z samurajskiego trapu, ale jakby długo się przyjrzeć jego warstwie synthowej, to coś udaje tylko Igloo i znamienny jego styl. Tak jak wielu producentów podróbek Lego czy Playmobil wystawiających dzięki swym dystrybutorom swoje zestawy w nadmorskich straganach.
Druga część Main Theme z tymi dziecinnymi warpami w tle wraz z udziałem Keitha jest bardziej krwiożercza. Temu rekinowi nadano kształtów i kazano mu być żarłaczem. Przejście fletowe z początku zamienia się w gmatwaninę operowych partytur wraz z dzikim żarciem samego rekina w środku, tworząc coś w rodzaju podjazd do innego utworu J phoenix - który jest tłumiącym zmysły wspomnieniem niedokończonej dyskoteki przy rozwalonej sali hotelu SPA Resort gdzieś o czwartej nad ranem.
To wydaje się być taką techno-symfonią. Ale sam julek dokonał tu sporo niedociągnięć, robiąc z tego mega rapsodyczny twór. Bity hulaszcze, podrobione cytatami z OST dowolnie wybranych horrorów Carpentera, Hitchcocka i Kurosawy a zarazem ta finezyjna rodem z gier typu World of Tanks topologia brzmienia na bardziej meta-filmowej płaszczyżnie będąca w doznaniach sonicznych sklejką różnych rozwiązań tanecznych z wartką akcją produkcji tychże przedstawicieli nurtu psychologicznego i paranormalnego. Nie wiadomo, czy to gra na podstawie jakiejś pasty, czy to ścieżka dźwiękowa pod wysoce nakrapianą tym eurobeatem produkcję (sprawdzić, czy nie "Sarnie Żniwa"), czy coś jeszcze innego.
Ale na przykład utwory takie jak Serduszko jawią się jako solidne bangery do łupania na prywatkach w okolicach domków letniskowych. Co nie mniej płynność formy, jaką jest właśnie ta symfoniczność i filmowość dodaje sporej dewianckości (w wulgarnym tego słowa znaczeniu) w tworzeniu jakby ścieżki pod niskobudżetowego slashera. Albo jego zwiastunu.
Ech, trudno coś więcej dopowiedzieć o tym albumie. Nie mniej to, że jest on zbyt kształtny aby był łatwo interpretowalny.
"Shit happens" - jak to określił kiedyś Stephen King. I to od pierwszego usłyszenia.
Ocena: (7/10,5)