SPM #89: Jungle - Volcano
Myślicie, że kolorowe czasy dla dyskotekowych funkowych rytmów zatrzymały się na Jamiroquai?
Jak wyżej wymieniony Prezydent Pewnej Stolicy™ moglibyście wziąć to pod uwagę, że nie. Ale zaraz przejdziemy do tego.
No, więc Josha Lloyd-Watsona i Toma MacFarlanda łączą hiperenergetyczne więzy krwi, bo projekt Jungle ma akuratnie tradycję sięgającą roku 2014, kiedy ów projekt zadebiutował pierwszą długogrającą płytą o tym samym tytule co sam tenże. Wspólnie nagrywali w sypialni drafty pod kolejne utwory i próbowali ze swoją muzyką wyjść do brytyjskich oraz amerykańskich dyskotek, jednak zamiast brzmieć typowo soulowo i tanecznie chcieli pójść w stronę ambicji bycia takim neo-motownowym duetem. Zaczęli słuchać Duke'a Dumonda, Franka Oceana, Bon Iver czy Jamesa Blake'a i zaczął im się ten styl zgadzać z nową falą tanecznej muzyki indie, która po 2013 r. się odrodzi na nowo po latach, kiedy ostatnim dużym hitem alternatywnej muzyki tanecznej w rozumieniu french touch był utwór "Nightcall" Kavinskiego z 2011, który szlajał się po różnych parkietach tworząc pole do spopularyzowania wielu rzeczy z gatunku electro tworzonych gdzieś z myślą o użytkownikach Bandcampa, którzy na takie niszowe dźwięki będą otwierać swe uszy. Żeby nie być gołosłownym, ich utwór z debiutu "The Heat" znajdzie się na trzeciej składance Electro Shock, gdzie obok nich znajdą się m.in. katowane przez komercyjne rozgłośnie radiowe Tove Lo i Sia.
Ogólnie prawdziwa sława przyszła z rokiem 2021, kiedy to otrzymali Mercury Prize za ich trzeci z kolei album Loving In Stereo, który powstawał przez dwa lata pandemii COVID-19. Sam album jest takim nowym otwarciem w gatunkowym rozumieniu, ponieważ znalazły się oprócz wstawek synthowych także i żywe instrumenty, jak rozstrojone pianino z 1922 roku, wibrafon czy inne rzeczy tworzące z tego prawdziwie brytyjski sound i to jest dowód na to, że można połączyć nowofalowe myślenie z niezależną elektroniką (coś jak niegdyś Simple Minds) i wykorzystać najlepsze tradycje funkowego, ale świadomego grania z dodatkiem takiej świeżości indie popu sprzed zeszłej dekady. Pojawiły się też chórki czysto ronsonowskie, co słychać m.in. w singlu promującym album Keep Moving.
Nowy album powstawał na Wyspach, oraz w Stanach (w Los Angeles) w studiu Valentine Recording gdzie nagrywali m.in. Lana Del Rey czy australijski Crowded House i ma sporo featuringów jak na sam dorobek, jaki z sobą ten duet promował przez lata (pomagali też Diplo w produkcji jego albumu sprzed roku). Bo usłyszymy tam nie tylko kojarzącego się z funkowo-soulową sceną rapera Roots Manuva, ale i także Sheldona Younga znanego jako Channel Tres - bardziej tropikalno-housowego maniaka, Erick Arc Elliot znany jako Eric The Architect czyli pianista nu jazzowy i kompozytor oraz rapera z nowojorskich przedmieść, czyli Bas.
Pełna harmonia jak magma (hy, hy) powinna wylecieć z tej płyty. Czy to tak wyszło? Sprawdźmy.
Plumkanie kontrabasów w tle i taki hipnotyczny początek dodaje Us Against The World wiotkiego, choć przygłuszonego charakteru. Zapewne przez te przestery w tle, ale już te przestery ustępują przy refrenie miejsca wesołej, polirytmicznej ferajnie dźwięków. To na pewno materiał na bardziej utaneczniony remix, ale jakoś nie wszystko jest aż tak naturalne tak, jakby się chciało. Nawet dźwięki bongosów wydają się mi się w studiu mocno zbite tą kompresją.
Dyskotekowy softcore trap na początku recytowany przez Josha (choć nie dam głowy, ma tak żeńską-queerową wręcz barwę głosu chyba) i ten proto-klubowy styl w utworze Holding On jest takim taneczniakiem, który nawinięty igłą na płytę byłby dobry, ale tutaj zrobiono z tego lekki Detroit. Produkcja dublińsko-essexowska pod wodzą Krystal Klear i Lydii Kitto dodaje takiej efemeryczności utworowi, wsadzając do takiego retro charakteru trochę współczesnego vibe'u. Ale wydaje się to nie być oryginalnym z dwóch powodów:
- po pierwsze: brzmi trochę diplodowsko, więcej takiej zabawy efektami,
- a po drugie: jak widać, chcieli tu zabłysnąć i odwołać się do dawnych dyskotekowo-funkowych numerów z amerykańskiej sceny lat 80. - ale trochę zapłynęli tym gloomem przebijającym się przez to nagranie do schyłku epoki.
Mamy teraz pierwszy feat w postaci Ericka i od razu takie przejście z eightiesów do zerosów. Czyli Candle Flame - pod względem technicznym disco house'owy banger. Z rapującą wkładką to jest nawet taki przedskoczek do prawdziwego, setowego grania, ale w lekkim milenijnym nastroju nie odczuwa się tej magii. No, gdyby to był numer nagrany trochę dłużej i to na kasecie TDK wgranej w jakiś magnetofon byłby to nawet czar i szyk zachowany.
Niepokojący cue z końca poprzedniego utworu prowadzi nas ku powolnemu kolejnemu, Dominoes. Żywcem wzięty z Khruangbin styl, ale z nadaniem takiego akomodatywnego rozbiegu. To właściwie leftfield pomieszany z funkowymi rytmami, dokładnie tymi które słyszę co środę w audycjach didżejki Moxie w NTS.
Moogowo-nordelectrowa kanonada na początku I've Been In Love nadaje dosyć swobodnego flow temu numerowi, ale to wszystko zachowane w progresji aeoliańskiej z pykaniem synthów rodem z afrykańskiego highlife póżnych lat 70. Swoją drogą, utwór ze zmienną charakterystyką jeśli chodzi o rap i śpiew zarazem tego samego wokalisty (a to Sheldon tam akuratnie dodawał trochę poweru swoim rapem). Raz jest pogodny, a raz miałki i mniej testoteronowy. Niby nie obrażałbym się za sam brak takich śmielszych odskoczni od rytmu, ale to jednak wjeżdża nie zbyt wymiarowo.
Tu natomiast wczesne retro spotyka się z póżnym retro - czyli: Back On 74. Niby ma być to mądrą fiksacją na temat lżejszego, czarnego brzmienia, ale utwór jakoś przemieszany samplowo, że nie wiadomo na którym parkiecie nie zaśniesz, to brzmi jak swoista ballada.
Josh i Tim z kolegami wytworzyli trochę niekształtny twór, który do tego rewolucyjnego w ich karierze Loving In Stereo się nie umywa.
To miał być koloryt mocno elektroniczny połączony z lekko oszukańczą pogonią za nostalgią, nawet jeśli jej nigdy nie było. Przerzedzone to wszystko w neo-retro stylu bardziej housującego brzmienia dodaje wariackości i takiej letniej energii, ale to na dłuższą metę ten album ma dwie, czy trzy bangery na krzyż.
Lepsze byłoby gdyby sam duet trzymał się linii wytyczonej przez ich najlepszą dotąd płytę, niż szukał takich pompatycznych eksperymentów, bo jak na razie robienie retro albumów współczesnymi sposobami niezbyt zdaje się być mądrą afirmacją tego, co wiele artystów chcących np. z slap housowej do trance'owej szufladki próbuje to robić (Calvin Harris jest tego sporym przykładem, ale to bardziej mainstream).
Jak szukacie tutaj sprawczości Jungle w tworzeniu oryginalnego stylu indie dance to niestety zawiedziecie się. Choć album jest miarodajny, to wiele jest tych linii niepociągniętych dalej. Bez dobrej frazy narracyjnej, utwory z tego powyższego nie będą nawet sięgane przez DJ-ów w klubach.
Ocena: (6/10,5)