SPM #87: Geese - 3D Country

avatar

To nie jest kolejna imitacja Johnnego Casha. Właściwie trudno to zakwalifikować do takiego Nashville sound twórczość, jaką sobą prezentuje zespół Geese. Zwłaszcza, że lokacyjnie też są nie w punkcie, bo Brooklyn jest o ponad tysiąc kilometrów dalej od stolicy muzyki country.

Jednak zespół, który ledwo co nie zagrał ani jednego z dziesięciu występów jest bardziej takim piwnicznym tworem łączącym sobą wszystko, co najlepsze z post-punku, krautu oraz math-rocka razem wzięte. Harmonizacja raz doriańska, raz chromatyczno lidyjska w małym miksie ujawnia się w ich utworach granych na żywo, wtręty repetywne jak granie na 4/6 czy 6/6 są normą, a dokładność tego co robią mieszają z dosyć westernowym zaśpiewem.

Niby na tym można byłoby poprzestać na pisaniu tej recenzji, ale najpierw cofnijmy się do 2020 roku.

Trójka zapaleńców spod szarych uliczek Nowego Jorku w składzie: Max Bassin, Cameron Winter i Gus Green po przesłuchaniu miliony razy "Immigrant Song" Led Zeppelin, albumów Radiohead, Oh Sees czy różnych projektów Ty Segalla - postanowili wprawić w ruch pewne rozwiązania ukute ze sceny DIY wprost do symetrycznego, indie rockowego grania. I tak się okazało, że doszedł do nich jeszcze Dominic DeGesu i paru innych członków, a w 2021 r. ukazał się debiutancki album Gąsiorów. Z początku casiogenne i powolne granie z dozą eksperymentów jak z sampulatora, pogłosu scenicznego i paru innych sprzętów stało się takim psychodelicznym eksperymentatorstwem, tak jak to miało w przypadku black midi znaczenie tworzenia coś w rodzaju muzyki parodystycznej, niekoniecznie gitarowej.

Pierwszy ich utwór Imploding House to czysta faza eksperymentatorska, gdzie mamy i dumping gitar, ciągle powtarzające się, mrygające sample bębnów oraz element BSoD-owski, czyli szybkiego zamrożenia tempa na 1.3 sekundy. Aż to dziwne, że spod palca kilku gości oraz dwóch inżynierów nagrania wyszedł taki dubowy kąsek. Choć nie wiadomo, czy Lee "Scratch" Perry byłby z tego dumny.

Obecne wcielenie Geese ma w sobie wiele cech charakterystycznych dla samej eksperymentalnej twórczości psy-math-krautowej chłopaków z Brooklynu. Tam są lekkie utwory, ale prawdziwe dynamo w sercu robią tylko dwie, trzy na całą płytę. Jednak co do pełni takich podobieństw z muzyką prostych reprezentantów sceny londyńskiej jak wspomniany bm jest dużo niepewności, bo nawet spotkałem się z opinią, że jeden z utworów wyprzedza o swe czasy nawet kompozycje Roberta Frippa czy całego King Crimson.

Ale czy na dłuższą metę to jest taki cliffhanger, który łatwo zostaje w uszach słuchacza? Sprawdźmy.


Voo-doo, mitologia skandynawska i seks grupowy. Tak to wynika z tekstu utworu 2122. Jednak ostrą jak brzytwa foniczność podlewa bicie na 3/4 od samego początku, póżniej 6/6 w mostku i powrót do standardowego rytmu. Albo i nie...
W drugiej połowie utworu mieszają się różne proporcje, ze schodzenia z sztywnej nuty na tę narastającą szumiącą przy końcu. Tempo jakoś nadal nie zdoła się wymykać Maxowi i całej grupie. Jak na intro jest ono mocno przepalone energią.

Kawiarniane brzmienie z rhythm-and-bluesowym riffem? Proszzz...
Tytułowy utwór z płyty to taka czysta parodia muzyki pisanej do westernów (zwłaszcza, że tam zacytowano "Butch Cassidy i Sundance Kid") z szczepiotem kobiecego chóru. Niby to jest taki przerywnik pomiędzy lekką a ostrą strefą albumu, ale buntowniczym głosem znad kansaskich gór to on nie jest.

"Moja nagość sprawia mi radość" - sam Cameron coś takiego śpiewa, ale w innym znaczeniu w Cowboy Nudes. Dużo tropikalizmów, bongosy oraz neo-salsowy rytm z dzikim podjazdem basów DiGesu. Nawet taki żenujący klimat oglądania wizualizacji nagich narządów kowboja doprawiany jest przez wokale, które jakoś robią z tego komediowy wydźwięk, ale jak na takie eksperymenty z Nashville doprawiony ironią.

Moment, ale ja nie jestem tu po to, by oceniać słodkie utwory? Przeskoczmy o rozdział wyżej i idźmy do Undoer. Właśnie ten utwór ma w sobie wszystko, co tylko Robert Fripp ze swoim zepsutym Gibsonem mógłby sobie zażyczyć! Werble i wcięty do tego raptowny pokrzyk gitar, walenie bębnów do 6-ciu, miks aeoliańsko-chromatyczny i... fuzz. Mnóstwo fuzzu przy końcu ze sporą wkładką BSoD-ową. To jednak styl taki nienarracyjny - a wolny dodaje smaku tej słodkopierdzącej strukturze albumu. Ale jak na styku porównań black midi do King Crimson - przez same Gąski niestety wiedzie długa droga.

I znów przeskoczymy - tym razem o rozdziały. Domoto z rzewnym wokalem Camerona i instrumentacją brit-popową z potrzaskiem gitar oraz pianinkiem chromatycznym wzwyż idącym w lidyjski. Czuć tu lekkie odbicie tutaj starym Blur, jednak rześki lot skłóca ostatecznie ten miałki ending który jest on powtórką z początku z wiolonczelową wkładką.

Czy jestem zadowolony tym albumem? W sensie mówiąc, są braki warsztatowe. Nie poszli oni w kompletną anty-rapsodyczność, w taki radykalizm atonalny. Mówiąc raczej, chcieli nagrać coś w stylu Frippa 3.0. Ale i ten eksperyment trudno spisać do zbioru udanych.

Jednak nie spisywałbym tego na straty. Zaczynali jako psychodeliczny squad z modalnymi, elektronicznymi brzmieniami łączącymi starą falę z tą nową, więc tu podlanie tym przedstawionym w krzywym zwierciadle stereotypem ranczera-szeryfa z Zachodu jest nawet na miejscu. Ale narracyjnie to wcale nie powala, jak Hellfire wielokrotnie tu w ramach tej recenzji przedstawianego składu z Londynu. Tu nie ma połączenia treści i logiki z daleko idącą melodyką i artyzmem. Wszystko jest takie utkwione w temacie koniokradów, gangsterów i pijanych jeźdźców.

Można Gąski daleko nie gnać do domu, bo i takie potrzebują swojej matki. A raczej - alma mater.

Ocena: (5/10,5)



0
0
0.000
0 comments