SPM #85: Squid - O Monolith
Przed wami płyta, o której redaktor zapomniał. Ale o tym składzie z Londynu (a raczej częściowo z Londynu, bo reszta jest z Brighton) nie da się zapomnieć. Oni są dosyć niestandardowo złożeni z wielu motorycznych rytmów, lydyjskich oraz chromatycznych tonacji i wybrakowanych tercji, septym czy decymbtrambów (dytrymby + decimum = decymtramby - głupie, nie? 😄).
Gdy dwa lata temu recenzowałem ich pierwszą, długogrającą płytę, poczułem w tych nagraniach z Jasnego Zielonego Pola spore inspiracje starą krautową sceną z lat 70. i - nawet skądinąd - uderzenie godne nawet starych trashmetalowych szarpidrutów (pozdrawiam obecny Mötorhead bez Lemmiego!).
Ten współczesny materiał jest godny jednak rewizji, bo nim minął jeden zeszłoroczny festiwal w Glastonbury - i minie kolejny, sam styl Squida nieco się zaadaptował do takiego lżejszego grania, ale z mocniejszym wpływem lydyjskim gry oraz zwinnymi partyturami na 4 i dłuższymi na 8 (żeby dodać trochę harmonii). W dodatku z innymi chwytami bardziej mieszanymi, o czym powiem póżniej.
Oprócz stałej załogi, którą pełnią na pokładzie Ośmiorniczki Ollie Judge, Louis Bourlase i Anton Pearson (to ostatnie znajome nazwisko) na wokalu i gitarach, Arthur Leadbetter na klawiszach, synthach oraz skrzypcach i perkusji i Louie Nankivell na basie oraz dodatkowych instrumentach - są także takie persony jak Martha 'Skye' Murphy na wokalu wspomagającym, a także Natalie Whiteland na harfie oraz Nicholas Ellis i Dylan Humphreys na drewnianych blokach.
Mamy zatem opisanych ludzi, czas - za przeproszeniem - odwinąć banderolę z cyfrowego krążka. O ile to możliwe w takich warunkach słuchania cyfrowych albumów.
Plumkanie niskokanałowego synthu oraz narastające tempo robiące się z 4/4 na 4/8 z podźwiękiem gitar któregoś ze składu, a zarazem kongowe dzwoneczki to docelowy atut singla otwierającego płytę, jakim jest Swing (In A Dream).
To jest taka lepsza wersja post-metalowej rozwałki z nieco britpopowymi wpływami, ale jak na startynkę do tego albumu uporządkowana i przejmująca od samego początku.
Jama Diabła (Devil's Den) jakaś taka... spokojna. Tu mamy zjazd trochę w przepaść jazzowego solipsyzmu w stylu walca na początku. Tim Buckley stylistycznie wyłazi z samego Olliego jak i Arthura, ale on z powrotem staje się mushowski i pełen mocno krwistego grania, że jak na math rockowy utwór popowa długość i tempo w jakim odbywa się ta mała rzeźnia temu niezbyt służy.
Tu chyba się niektórzy zdecydowali tam pośmiać ze starych płyt Jethro Tull i stworzyć taką soniczną obróbkę termiczną tego, co przez lata przyzwyczajał nas Ian Anderson. Siphon Song jest jakby chóralno-szumiącą kanonadą z głosem Olliego z przyciszonym Vocoderem. Dudmiące bębny i szarpane fuzzy zdają się obrazować zniszczenie jakiegoś starego pobojowiska z wielkiej bomby wodorowej. W dodatku samoodradzającej się, coś w stylu starego SWANS.
Małe zabawy trip-hopem z samplem, który brzmi jakoś znajomo na początku, ale to bardziej akustyczno-orkiestrowany utwór z biciem na dwa. Undergrowth z klarnetowym posmakiem a zarazem repetycznym graniem coraz bardziej przypomina MUSH... i to jest raczej niepokojące. Bo w tym utworze można znaleźć wszystko, od schodzących w dół piszczeń wentylów trąbki, przyśpieszonych do granic możliwości bitych bloczków oraz rozchodzących się w próżni gitar. Ten neo-funkowy klimat pełen ruiny i żarliwej dzikości jest średnio zbudowany, bo opiera się na doriańskiej skali. Ale chyba to nie ma aż tak zbyt niego znaczenia, skoro to nawet koło Army of Me Björk w sensie konstrukcji utworu nie stało. W tym przypadku, sam utwór jest przydługi, co obnaża niekonsekwencję producentów płyty.
Modestmousowo brzmi zaś sam początek The Blades. 4 bicia na 4, lekko słodkawy, barokowy posmak harfy w tle oraz tłuczenie się rozstrojonego pianina. Jak na taki hołd dla gatunku, jakim jest RIO (Rock In Opposition) - całkiem ciekawy kawałek kompozycji. Choć to psychodeliczne tony biorą górę, sama warstwa orkiestracyjna stanowi 5% całego utworu, a przy końcu rośnie do 60%. (a mówią, że na jakości powyżej 30% się kończy ×D)
Ciemne barwy wzbrajają tę płytę, jak i mniej przesadna hardość samych muzyków. Jednak jednego nie można im odmówić. Wyszedł z tego album pełen dracznej, quasi-panikarskiej stylistyki i podmiotowej jazdy stylami - jak na tę lokalną, londyńską scenę przystało.
Ocena: (7/10,5)