SPM #78: Lana Del Rey - Did You Know That There's A Tunnel Under Ocean Blvd
(c) discogs.com
Z twarzą Sylvii Plath, z aparycją godną Elizabeth Taylor, oraz z szykiem godnym Nancy Sinatry młoda Elis Grant, od pewnego czasu nazywająca się Lizzy, a następnie Lana Del Rey cały czas eksperymentuje z nurtem noir popu dając swoim fanom odrobinę balladyczności, przepływowej poetyki okraszonej egzystencjalnym soundem.
Po słynnym już albumie Born to Die w drugim wcieleniu artystki wychodzącej z klubowo-kawiarnianych piwnic i po paru perypetiach związanych z ostrą krytyką jej następnych albumów, jak Honeymoon (nagrany we współpracy z producentem utworów m.in. Ra Ra Riot, czy Dua Lipy - Kieronem Menzies), czy wg. ocen fanów na RYM nieudanego Lust For Life (będącego trochę zżyną z Iggiego Popa) a także jej poetyckich wcieleń w Norman Fucking Rockwell i w jej pełni recytowanym projekcie Violet Bent Backwards Over the Grass, które miały wynieść samą Elis na szczyt Parnasa, jeśli chodzi o sztukę tworzenia tekstów na bazie amerykańskiej poezji takich twórców jak Emerson, Dickinson czy Channing. Jednak coraz średnio to wyglądało, jeśli chodzi o estetykę samej Lany łączącej młody egzystencjalizm z m.in. krytyką Donalda Trumpa i systemowego rasizmu w Blue Banisters. Ale i ten album dzięki eteryczności oraz czasowi, w którym zaistniał (okres przed i po pandemii) dał swój głos na tamtejszej scenie indie.
Ale jeśli chodzi o tegoroczne wcielenie, lista starringów jest pojemna. Niektórzy tylko są jako samplerzy poszczególnych utworów, dodając coś od siebie jeszcze z wcześniejszych prac (jak np. SYML, Benji i Tommy Genesis), ale też są ludzie którzy byli współautorami tekstów i kompozycji jak owiany dobrą sławą reprezentant alt-country jakim jest Father John Misty, oraz Judah Smith i synthpopowy artysta BLEACHERS. Każdy reprezentuje swój styl, od lekkiego rapu przez r&b po lo-fi, co dodaje tej niejednorodności płycie, która Lana bardziej jak nie ma zbyt dużo gości (ale jest ich zbyt mało, bądź wcale) pozwala sobie na sporo odtrącających smaczków, jak długie frazy i nieprzemijające pauzy pomiędzy wersami a refrenem.
Miejmy nadzieję, że długością pauz na tej płycie nie przebije samego Johna Cage'a czy Andrzeja Poniedzielskiego (no pun intended). Spójrzmy.
Pierwsze głosy gościnne w rytmie tradycyjnej americany, czyli Melodye Perry i Pattie Howard śpiewające pierwsze zwrotki The Grants zwiastują nadejście linii, pod którą podłączy się w końcu i Lana. Bo to utwór czysto sentymentalny, opowiadający o upadku z gór jej wujka Davida Granta, który zginął podczas wspinaczki w Rocky Mountains w Kolorado 7 lat temu. Próba chórków zmienia się wtedy w zawodzącą pieśń dziadowską o trudnym życiu alpinisty-amatora. Są wtręty dotyczące byłych chłopaków i przelotnych romansów Lany, a zarazem to też opowieść o bliskiej relacji rodzinnej łączącej karierę muzyczną z jej życiem prywatnym, co akurat przyznaje się często publikując zdjęcia z imprez czy wypadów na swoim Instagramie (@honeymoon). Gospelowe wstawki i ta neo-romantyczna struktura utworu dodaje smaczku i "odnudza" tę pierwszą, dobitną frazę jaka ma być postawiona by tak, jak Lana przez kilkanaście albumów z pierwszej dekady jej twórczości to zwykle czyniła, wstawiając niekiedy w ramy jakieś inspirowane stylami soulowo-bluegrassowymi formy.
Zimny, metaliczny oddech Lany uzupełnia początek albumu bardzo przyjemnym singlem tytułowym. Mowa tu o słynnym Ocean Boulevard znajdującym się na kalifornijskiej Long Beach (powstającym w tym samym czasie, kiedy w międzywojennej Polsce powstawała Gdynia i słynny port). Jest popcultural reference do jednego z utworów Harrego Nillsona, jako odniesienie bardziej idące w rodzaju pobycia czasem w rozłące, czasem w samotności na odległość ze swoją ukochaną osobą, czyli takiej kontrolowanej alienacji, izolowania się w zdrowy, choć efemerydalny sposób. Lana przechadza się przez tamtejszy bulwar w oczekiwaniu na nadejście jej miłości, która jest pewnym towarzyszem nocnych spacerów po plaży i każe się "pieprzyć [z nią] aż do śmierci". Korci mnie tutaj, aby dodać tu trochę takiej mortalistyczno-seksualnej narracji i tak zabarwionemu w pewien sposób utworowi, ale tu każdy dorzuci tu swoje wyobrażenia.
Mamy tu kolejną ścieżkę podróżniczą, śladem obserwatorium Griffith idąc przez Beverly Center z powrotem aż do Ocean Boulevard. Sweet to spora sklejka z dawnej twórczości, sięgającej czasy albumu Chemitrails Over The Country Club z Born to Die jednocześnie. Słychać też odniesienia do tomiku wierszy z fioletem w nazwie, one bardziej grają na takiej bazie kiedy Lana mówi o tym, że "nie jestem stąd, przyjedź do mnie do Genesee" - myli celowo jedną literkę w nazwie Tennesee, by ukryć to, że mieszka na tych terenach widzianych z perspektywy Zachodniego Wybrzeża jako wiejskie, słabe i cuchnące farmerskimi polami pełnych krów, aby ukryć swoją tożsamość związaną z tym, że jest bardziej wywodząca się z konserwatywnej rodziny pastora i tam tylko bywa czasem w odwiedziny, bo tam własnych hektarów pola to ona nie ma a jest mieszkanką nadmorskiej miejscowości tylko z przekonania, że tam jest blisko wszelkich ciekawych miejscówek związanych z kinem, kulturą, imprezami. Tekst komplikuje urwany trop tej podróży, jednak to nie jedyny mankament tych uczłonkowanych form tekstowych u Lany. Poza tym mieszkała ona w Upstate, w stanie Nowy Jork, więc większość twierdzeń się tu nie zgadza.
Matka Lany, Patricia Hill ma chyba spory problem ze swoją porzuconą córką, ponieważ nagrała ona siedmiominutową krytykę życia samotnych matek bez pomocy zewnątrz, o gwałtach popełnianych na bezbronnych kobietach, mocno ociekający dozą takich trip-hopowych składów jak Faithless czy Archive utwór z dużą dawką jazdy po przestępcach-gwałcicielach nie chcących przestać zaczepiać swoje ofiary, a zarazem postawieniu w drugiej osobie bezbronne kobiety często postawione przed faktem tego gwałtu, nie mogąc nic udowodnić przed przewodem sądowym z powodu patriarchalnych opinii śledczych. Tak to raczej odbieram, bo nie do końca łapię samą identyfikację tego utworu z oskarżeniami wobec osób podejrzewanych o takowe czyny w ramach ruchu #MeToo, pojawia się też wątek niejakiego Jima jako sprawcy tego gwałtu z poprzednich utworów jak np. Ride. Na trapowo-tripowym rytmie a'la Billie Ellish chce trochę Elis (przypadek?) wygarnąć tym gwałcicielom, żeby więcej tego nie robili, ale jednak efekt może być takim odbiciem lustrzanym nie ukontentującego całej warstwy utworu.
Kazanie pastora Judah Smith, który jest znany z przynależności do Megakościoła do którego zwykle uczęszczają wielkie gwiazdy amerykańskiej sceny muzycznej, prowadzonego przez jego samego i żonę, Chelsea Smith zostało wplecone w piąty track tej płyty jako pewne ukazanie dwuznaczności rozumowania "specjalistów od zbawienia" - jakich postrzega się pastorów po tej stronie Stanów - środowiska nadającemu ton chrześcijańskim wartościom, jacy niektórzy gwiazdorzy reprezentują, jak np. Justin Bieber, czy Kourtney Kardashian. Jednocześnie wpajają samym celebrytom zasady życia zgodnego z Ewangelią, ale zarazem zabraniającego im pod grożbą kary wiecznej uprawiania pozamałżeńskiego seksu, czy wdawania się w związki jednopłciowe, albo dokonując aborcji. Jednak także w tym radykalnie skrajnym kościele jest też brak przyzwolenia na zadawanie się nawet... z kobietami (szczegóły w linku powyżej) w ramach współżycia poza ślubem. Śmiech samej Lany z głoszącego kazania Judah puentuje chyba jako komentarz brak orientacji i totalne odklejenie niektórych nawet motywacyjnych mówców od rzeczywistości, jaka panuje w przemyśle rozrywkowym w USA, gdzie tzw. kinky sex, zażywanie używek (lekkich i mocnych), popełnianie aborcji czy zadawanie się w związki LGBTQ+ jest na porządku dziennym i całkiem jest to legalne. Ale sam krzykliwy głos Judah brzmi jak herezjarchiczne wystąpienia Johna Wyclyffa.
Teraz przy końcu recenzji spójrzmy na moje 2 dwie szybkie typy, które są dla mnie mocnymi akcentami tego albumu:
Kto nie miał nigdy na rękach bransoletek z cukierków pudrowych, ten nie wie, czym może być prawdziwa przyjaźń. Jon Batiste na fortepianie i lekka, aktorska forma daje nam Candy Necklaces. Utwór o trwałej przyjaźni, której nie może złamać nawet jeden gryz cukierka z całej bransoletki. Sztampowy utwór to nie jest, ale ma za dużo header text wypełniających koniec ku powolnej interludzie, jaką jest nagranie Jona bawiącej się na jakieś imprezie z Laną. I znów mamy takie memory lane połączone z robieniem demówek spod palca.
Jest też coś, co łączy Billie Ellish z samą Laną. Nie tylko Ocean Eyes tej pierwszej, co ten utwór jakim jest Fingertips. Nie tylko, jest to zdanie profetyczne, ponieważ stenogram ich rozmowy dla Interview Magazine wiele mówi. Sam utwór ujawnia kłopoty Elis z pogodzeniem się z utratą większej części rodziny, od ojca po wujka włącznie. O młodości bez żadnych skrupułów i ciągłym chwytaniu się nałogów jako 16-letnia dziewczyna też jest sporo odniesień, a zarazem (jak długo ten zaimek dopełniający powraca w tym artykule), to spore odniesienia do innych fragmentów twórczości, ale już bez pompatyzmu. To sam głos Lany i fortepian, nic więcej.
Father John Misty we wspólnym utworze też nieżle sobie radzi, ale to raczej usypiający twór niż pobudzający.
Jak na album nagrany z 2,5-letnią obsuwą, Lana postawiła na bardziej mieszankę gatunkową feministycznego art popu z esencjonalizmem i duchem podmiejskich terenów, oraz miejscami sentymentalną familiadą, mówiącą o problemach jej samej w czasie dekady całej twórczości. Sama stawiająca krytykę nad rządami Republikanów, rzucająca czary na Trumpa i bezsztająca niewolnicze korzenie powstania Stanów Zjednoczonych, broniąca ofiar przemocy seksualnej, pokazuje nam teraz ludzkie i nieotłuszczone botoksem czy inną mazią / materią oblicze.
Być może dla fanów takich brzmień i dla samych fanów Lany to jest spore wyróżnienie, że tak prosta kobieta z Upstate chciała pójść w podsumowania, obiektywne pokazanie siebie, że mimo bycia królową alternatywy jednak jest się zwykłą dziewczyną lubiącą pin-up, stare kino oraz poezję transcendentalistów i kochającą piękno natury. Ale na jakość tekstową lepiej uważać, jeśli chodzi o oryginalność, bo to wszystko przedruki z Ultraviolence i innych pośrednich albumów. Tu nie za wiele się mogła postarać, jeśli chodzi o wyjaśnianie lokalnych legend i mitów.
Jednak udział gości jest mocno oryginalny i gdyby dałaby im sama Lana więcej mocy wprawczej, to by wyszło z tego nowe otwarcie jej twórczości. Niestety, nawet tego nie wykorzystuje, bo mieszanie już lepiej jej wychodzi niż ukierunkowanie się w jednym właściwym kierunku jak np. trip-hop, dream pop czy pop psychodeliczny.
Ocena: (7/10,5)