SPM #71: John Cale - MERCY

avatar

"Nie ma litości" - tak mówi polska szkoła tekściarstwa. Mają być teksty o czułości, kłamstwach, polityce, mają być przaśne, ale schematyczne w swoim przekazie i expressis verbis. Tak przynajmniej było do czasów pojednania się mainstreamu z alternatywą. W stosunku do tej, nowojorskiej szkoły tekściarstwa, tam nie ma zazwyczaj politycznych zatargów mieszkańców Manhattanu z ludźmi z Queens, chciwych romansów (no, chyba że w trakcie których dochodzi do zatrzymania płodu) białych mężczyzn z czarnymi kobietami, dokazywania sobie nadmiernie różnymi używkami czy ekscentryzmem rynkiem prasy i reklamy, że wybiera sobie za twarz pewnej kampanii promującej kolekcję wygodnych ubrań pewną drag queen.

W tejże szkole swój prym wiedli m.in. Nico, Lou Reed i ten pan, o którym mowa w tej recenzji na początku lat 60. i 70. - kiedy to powstała supergrupa wszechczasów, jaką jest The Velvet Underground. To było pokolenie skażone trochę duchem generacji beatników a trochę własnymi neo-mistycznymi doświadczeniami, tworzące obrazoburczą, lecz finezyjną poezję połączoną ze sztukami wizualnymi. Wtedy Cale na tle innych członków zespołu i wśród innych amerykańskich gwiazd jak Iggy Pop czy Neil Young, był niemalże szczenięciem, walczącym z depresją poprzez sztukę wyrażania własnych bolączek. Znany z kilku występów z tym pierwszym, jak i z Brianem Eno i Terry Rileyem, był prawdziwym artystą burzącym schematy typowego barda, grającego do złudzenia podobne do siebie utwory. Coś jak David Sylvian podczas kariery solowej chcący zerwać z łatką muzyka awangardowego, tak samo Nick Cave. Jego hymnodyczny utwór oparty na tekście Dylana Thomasa "Do not go gentle into that good night" był bardzo zjawiskowo zaśpiewanym poprzez jego zakorzenienie się częściowe w samym charakterze człowieka, wchodzącego do ciemnej pieczary, w której nikogo nie ma ale na końcu ten sam człowiek odnajduje się po jasnej stronie, niby w sposób chimeryczny "wessany" przez różne fluidy.

Lata mijały i było wiadomo po samej płycie wieńczącej okres młodości samego Cale'a nagranej z Lou Reedem dla upamiętnienia ich guru, Andy Warhola, że już ten żywy człowiek z cienia nie wróci. Tylko że póżniej twory samego Cale'a przeniosły się na twórczość wielu artystów, takich jak Henry Rollins, Kurt Cobain czy bardziej współczesnych, ot choćby Philip Glass. Jednak pop z takiej manichejskiej istoty człowieka - nie znika, o czym skład nowego albumu Johna świadczy doskonale.

Znajdziemy tam mocno niszową przedstawicielkę electro jaką jest Laurel Halo, robiącego dla wielu indie-soulowych artystów i artystek chordy jak Mikaelin Bluespruce - (o, dziwo!) - nawet samego Darrena Jordana Cunninghama, ukrywającego się pod wiele mówiącym nicknamem Actress znanego z bardziej rave'owej strony sceny elektronicznej, Dustina Boyera grającego przez ponad 13 lat w zespole z Johnem na gitarze, paru muzyków sesyjnych związanych bardziej z branżą muzyki filmowej jak: Ian Walker, Caroline Buckman, Jenny Takamatsu (akuratnie wystąpił wraz ze swoją wiolonczelą w ścieżce dźwiękowej do Wiedźmina 3: "Dziki Gon") i wielu innych.

Bez wahania zaglądamy pod maskę tego projektu.

Na czystym repeatcie słucham pierwszego utworu z takim oto tekstem:

"Życie jest ważne / życie nie jest waźne
Wilki idą na łowy
Kupują dużo broni
Krążą nad nimi, idącymi w śniegu i w błocie
wybuchające łuny
"

To wszystko jakby było częścią bardziej takiego testamentu pozostawionego po sobie, po latach sporów politycznych w USA w sprawie dostępności broni i chęci z niej korzystania wśród osób do tego powołanych (albo i nie) oraz ciągłych strzelaninach, w których giną niepotrzebnie zwyczajni cywile. Testamentu pacyfisty lękającego się o przyszłość swoją w stanie jakże twórczej wegetacji, krążącego wokół wilków, tropiących każdego, kto nasunie się na ich drodze.

"Zimno, zimno, zimniej, coraz zimno,
Rozpoczęła się zabawa
Wszyscy są smutni i nikt nie może powstrzymać
wielu idących po śmierć
Szukam litości, coraz bardziej i bardziej"

To jest starotestamentalny obraz proroka chcącego wyprosić wybaczenie dla swego ludu, w zamian za poniesione przezeń ofiary z powodu zbyt wielu okrucieństw jakie się tam dzieją na tej - chcianej być schronieniem - ziemi. Ten sam podmiot prosi o to, aby ktoś go podniósł na duchu i dał mu pewnej mocy przeciwstawienia się złu wydobywającego się z tych wilczych jam.

MERCY jak na intro samego albumu, to utwór profetyczny a zarazem w pełni wykonany tak, jakby to kilku muzyków na czele z Davidem Bowie chcieli dorobić jeszcze kilku nagrań do jego Blackstara. Elementów jazzujących tam nie uświadczymy, ale dosyć rzewne lamentacje podlane inteligentną, progresywną elektroniką.

Ten utwór mógłby się pojawić w biografii artystki, jaką była sama Marilyn w reżyserii Dominika (jednak nie wiedzieć czemu, to i tak ten mocny konserwatywny ton z tego filmu zwiałoby zanim jeszcze ktoś by usunął sceny z dokonywania aborcji przez samą Marilyn). Ponieważ to jest czysto mouseonmarsowy styl, to jest zbyt ambitny na taką współczesną biografię.

Marzenia seksualne dzieciństwa Cale'a otwierają tu nowe czakramy do obejrzenia je przez pryzmat osoby bardziej nienasyconej takimi doznaniami, bądź będącą w stanie embrionalnym - jakby to opisał Freud - która poniekąd ma zachwyt nad takimi urodzajnymi kobietami, jednak to się na sfery intymne takiego młodego człowieka oglądającego gwiazdę burleski, która później stała się gwiazdą kina - tak faktycznie to nie przekłada.

Powtarzany tam wzór siedem razy * - (wstaw tu dowolną liczbę) - jest jakby taką choleryczną powinnością twórcy do takiego numerologicznego uzasadnienia swoich ekstaz, jednak to się mija z celem ze względu na adresatkę tych próśb, jaką jest sama mityczna Marilyn w snach samego Johna. Synthy udzielające się przez Darrena są wyeksponowane, jakby to był utwór ze stajni Jana St. Wernera.

Twój hałas - albo raczej: - Noise of You to dalsza część takich psychodelicznych ekstaz Cale'a tłumaczących nagłe przybycie pewnego niewidzianego nigdy człowieka (zapewne kobiety) pod jego drzwi apartamentu w River House. Sam utwór powstał jeszcze w latach 60. - kiedy to walijski kompozytor i muzyk był na wczasach w Czechosłowacji i grzebał coś w tamtejszej lokalnej radiofonii na falach krótkich, aż usłyszał jakąś melodię zagraną z Mooga czy z innego syntezatora. Balladyczny, przypominający wczesny new funk rytm w pełni dodaje takiego kwaśnego brzmienia, zwłaszcza pod płaszczykiem ukrytego hedonu (tj. przyjemności) wychodzącej z tej wędrówki do czasów, kiedy prawdziwą (a nawet nie) miłość poznawało się poprzez drogie (sex)telefony.

Weyes Blood jako osobistość wiele na scenie soulowej jeszcze nie namieszała, a nagle trafił się jej featuring na utworze sygnowanym jej nazwiskiem. Długo trzeba po tej pętli fortepianowej czekać na to wejście wokalu, ale później już zaczyna się fetysz wokalny Cale'a w tle trapowego bitu. Mocna pościelówka, do długiego stosunku idealna. Taki David Lynch ukrywający się w aromatycznej feerii brzmienia.

"Pałac zwany Europą
Wsiąka błotem / wielkim cierpieniem okrywa się Kościół Boży
Który dołącza do grona"

  • mocno katastroficzna treść odchodzenia od religii we współczesnym świecie zawarta jest w tekście TIME STANDS STILL. Równie napawający się obrazem smoły i siarki ten przeklęty widok na sprofanowane kościoły, podeptane ołtarze, strzępione polichromie, znaki które nas cieszyły jeszcze w wczesnym dzieciństwie jako obraz wiecznego zbawienia, teraz stają nad przed oczyma upadku córy chrześcijańskiej Europy, jakim był kościół przyniesiony rodem z Bliskiego Wschodu i dawnych, starych wierzeń.

Upadek moralny Zachodu przewidziany dawno temu przez Oswalda Sprenglera został tu przeniesiony na kalce czarno-widzącego zwiastunu, gdzie czas jest cały czas w zastoju i nikt się starymi, zubożałymi bożkami nie przejmuje, nawet te, które mają za zadanie przejmować rolę Bogów. Sylvan Esso kompilujący ten dźwięk w mocno trip-hopowy bit, Deantoni Parks na ścianie modułów i sporo brudnej, pogańskiej analogii do wierzeń przedchrystusowych. Nomen omen brzmi nieco bardziej lynchowsko, ale jednak swój poziom ekspresyjności chwyta dokładnie przy końcu, kiedy piękną frazę o japońskiej wiośnie przeplata ten noisowy trzask.

Widać, że John też wybija się na wspomnienia i wyciąga zza węgła stary utwór jego koleżanki z czasów TVU. To jest nieco hermetyczna postać takiej leftfield popowej otoczki, połączona z klasycznym tekstem. Ale MOONSTRUCK jest w tej interpretacji mocno podnoszącym ciarki numerem.

Tę odsłonę syntezatorowo-ambientowo-leftfieldowego wcielenia Johna Cale'a trudno można porównywać do albumu Fear z 1974 roku, jednak takie eksperymenty robione w iście lynchowskim, słodko-gorzkim stylu opatrzone pewnym komentarzem są swoiście udane i nie dziwi to tak duży skład gości współtwórców płyty. Są to zresztą nikomu co prawda nieznani artyści, ale na ich też twórczość warto rzucić okiem (a nawet uchem!) nie raz, pamiętając takie oktagonalne zmagania Johna z jego własną estetyką artyzmu.

Ocena: (7,5/10)



0
0
0.000
0 comments